– Ale spłata długu to nie perfumy – rzekł Doktór, pojawiając się znowu i trzymając plaster, z którego zdzierał opakowanie. – Nie zlikwiduje smrodu zdrady, prawda? Zresztą czy coś go może zlikwidować?
Choć znów zwracał się do Dylana, wydawało się, że mówi zagadkami. Poważne słowa wymagały powagi, a w jego głosie wciąż pobrzmiewał lekki ton i na twarzy igrał żartobliwy, lunatyczny uśmiech, to pojawiając się, to blednąc, jak blask skaczącego płomyka świecy w kapryśnym wietrzyku.
– Wyrzuty sumienia gryzą mnie od tak dawna, że wyżarły mi serce. Czuję się pusty.
Funkcjonując nadzwyczaj dobrze jak na osobnika bez serca, pusty człowiek oderwał paski ochronne plastra i nakleił opatrunek na miejsce ukłucia.
– Chcę czuć skruchę za to, co zrobiłem. Bez skruchy nie ma mowy o prawdziwym spokoju. Rozumiesz?
Choć Dylan nie rozumiał ani słowa z tego, co mówił szaleniec, skinął głową, obawiając się, że brak zgody może wywołać napad szału, w którym zamiast igłą może zostać zaatakowany toporem.
Doktór wciąż mówił cicho, ale wszystkie żartobliwe nutki zniknęły, ustępując miejsca cierpieniu, mimo że osobliwy uśmiech pozostał.
– Chcę czuć skruchę, odrzucić tę straszną rzecz, którą zrobiłem, i chcę móc szczerze powiedzieć, że nie zrobiłbym tego drugi raz, gdybym miał przeżyć od nowa całe życie. Ale wyrzuty sumienia to wszystko, na co mnie stać. Gdybym dostał drugą szansę, zrobiłbym to jeszcze raz i przeżył następne piętnaście lat przygnieciony brzemieniem winy.
Kropelka krwi przesiąkła przez gazę, robiąc ciemną plamę widoczną przez perforowaną warstwę plastra. Był to opatrunek dla dzieci ozdobiony rysunkiem psa, który brykał i szczerzył zęby w uśmiechu, ale widok obrazka nie pocieszył Dylana ani nie odwrócił jego uwagi od kuku.
– Duma nie pozwala mi na skruchę. W tym cały kłopot. Och, dobrze znam swoje wady, ale to nie znaczy, że mogę się ich pozbyć. Na to już za późno. Za późno.
Wrzucił opakowanie po plastrze do małego kosza stojącego obok biurka, po czym sięgnął do kieszeni i wydobył nóż. Choć w innej sytuacji Dylan nie użyłby słowa „broń" w stosunku do zwykłego scyzoryka, w tym momencie żadne mniej groźne słowo nie byłoby na miejscu. Żeby poderżnąć gardło i przeciąć tętnicę szyjną, nie trzeba mieć wcale sztyletu ani maczety. Wystarczy scyzoryk.
Doktór zmienił temat, porzucając wynurzenia o dawnych grzechach i skupiając się na pilniejszych sprawach.
– Chcą mnie zabić i zniszczyć moje dzieło.
Paznokciem kciuka wyciągnął krótkie ostrze scyzoryka.
W końcu uśmiech utonął w jego przepastnej ziemistej twarzy, a na powierzchnię wychynął wyraz troski.
– Już teraz otaczają mnie coraz ciaśniejszym pierścieniem. Dylan miał nadzieję, że ciasnemu pierścieniowi będzie towarzyszyć porządna dawka torazyny, kaftan bezpieczeństwa i doświadczeni ludzie w białych fartuchach.
Światło lampy odbijało się od stalowego ostrza scyzoryka. – Dla mnie już nie ma ratunku, ale za nic nie pozwolę, żeby zniszczyli dzieło mojego życia. Kradzież to inna sprawa. Z tym mógłbym się pogodzić. Przecież sam to zrobiłem. Ale oni chcą wymazać wszystko, co osiągnąłem. Jak gdybym nigdy nie istniał.
Krzywiąc się, Doktór zacisnął palce na rękojeści scyzoryka i wbił ostrze w oparcie krzesła, kilka milimetrów od lewej ręki swojego jeńca.
Ten ruch nie wywarł korzystnego wpływu na Dylana, który podskoczył ze strachu tak gwałtownie, że poderwały się trzy nogi krzesła, a przez ułamek sekundy być może nawet lewitował.
– Zjawią się tu za pół godziny, może wcześniej – ostrzegł Doktór. – Będę próbował ucieczki, ale nie ma sensu się oszukiwać. Dranie pewnie mnie dopadną. I kiedy znajdą choć jedną pustą strzykawkę, zablokują całe miasto i zbadają wszystkich, jednego po drugim, dopóki się nie dowiedzą, kto dostał szprycę. Czyli dopóki nie znajdą ciebie. Bo szprycę masz ty.
Pochylił się, zbliżając twarz do twarzy Dylana. Jego oddech pachniał piwem i fistaszkami.
– Lepiej weź sobie do serca to, co mówię, synu. Jeśli zostaniesz w strefie kwarantanny, znajdą cię na pewno, a kiedy już cię znajdą- zabiją. Taki sprytny gość jak ty powinien wykombinować, jak użyć tego scyzoryka i uwolnić się w dziesięć minut, dzięki czemu będziesz miał szansę się uratować, a ja zdołam uciec, zanim mnie dogonisz.
Doktór miał między zębami czerwone skórki i resztki białego miąższu orzeszków, ale o wiele trudniej niż ślady po ostatniej przekąsce można było znaleźć oznaki jego szaleństwa. Jego oczy barwy spranego dżinsu wyrażały wyłącznie bezbrzeżny smutek.
Wyprostował się, spojrzał na scyzoryk wbity w oparcie krzesła i westchnął.
– To naprawdę nie są źli ludzie. Na ich miejscu też bym cię zabił. W całej tej sprawie jest tylko jeden zły człowiek, i to ja nim jestem. Nie mam złudzeń co do siebie.
Odsunął się od krzesła, znikając z pola widzenia Dylana. Sądząc po odgłosach, Doktór pakował swój sprzęt szalonego naukowca, wkładał marynarkę i szykował się, by dać nogę.
A więc jedziesz do Santa Fe w Nowym Meksyku na festiwal sztuki, gdzie w minionych latach sprzedałeś tyle obrazów, by pokryć koszty podróży i wpłacić pewną sumkę do banku, i zatrzymałeś się na nocleg w czystym motelu o dobrej opinii, a potem kupiłeś kolację na wynos z zawartością kalorii, po której można zasnąć równie mocno jak po zbyt dużej dawce nembutalu, ponieważ chciałeś tylko spędzić spokojny wieczór, oglądając z narażeniem własnych komórek nerwowych idiotyczne programy telewizyjne w towarzystwie pracującego nad układanką brata, a w nocy jak najmniej cierpieć z powodu wzdęcia wywołanego cheeseburgerem, ale współczesny świat rozpadł się do tego stopnia, że siedzisz teraz przywiązany do krzesła, zakneblowany, z wstrzykniętą Bóg wie jak paskudną chorobą i ścigany przez nieznanych zabójców… A przyjaciele zastanawiają się, dlaczego robi się z ciebie taki zrzęda.
Zza pleców Dylana odezwał się głos Doktora, który widocznie był nie tylko szaleńcem, ale także telepatą:
– Nie jesteś niczym zarażony. Nie w takim sensie, jak to rozumiesz. To nie są bakterie ani żaden wirus. To, co ci dałem… nie przenosi się na innych. Synu, zapewniam cię, gdybym nie był takim tchórzem, sam bym to sobie wstrzyknął.
Zapewnienie z ust eksperta nie poprawiło Dylanowi nastroju. – Wstyd przyznać, że tchórzostwo to jeszcze jedna z moich wad. Naturalnie, jestem geniuszem, ale nie mogę być wzorem do naśladowania.
Jego usprawiedliwienie metodą autokrytyki straciło już jakąkolwiek siłę, której ślad wcześniej mogło nosić.
– Jak wyjaśniłem, szpryca na każdego działa inaczej. Jeżeli nie wymaże ci osobowości ani nie pozbawi cię zdolności linearnego myślenia, ani nie zredukuje ilorazu inteligencji o sześćdziesiąt punktów, to istnieje możliwość, że znacznie poprawi ci życie.
Po namyśle Dylan doszedł do wniosku, że gość nie traktuje pacjenta jak doktor Frankenstein. Traktuje pacjenta jak doktor Szatan.
– Jeżeli poprawi ci życie, spłacę w ten sposób część grzechów, jakie popełniłem. Jasne, w piekle czeka na mnie madejowe łoże, ale sukces w tej sprawie mógłby przynajmniej zrekompensować moje najgorsze zbrodnie.
Zagrzechotał łańcuch na drzwiach i metalicznie szczęknęła zasuwa, gdy Doktór otworzył zamek.
– Dzieło mojego życia zależy od ciebie. Teraz jest tobą. Postaraj się więc przeżyć.
Drzwi otworzyły się i zamknęły.
Wyjściu szaleńca towarzyszyło mniej przemocy niż jego przybyciu.
Siedzący przy biurku Shep nie machał już ręką, oburącz pracował nad układanką. Jak ślepiec czytający książkę napisaną alfabetem Braille'a zdawał się rozpoznawać elementy czułymi opuszkami, spoglądając na każdy nie dłużej niż dwie sekundy, od czasu do czasu nawet nie trudząc się, by popatrzeć, z niesamowitą szybkością albo dokładał do błyskawicznie powiększającego się obrazka kolejny fragment, albo odrzucał na bok, żeby poczekał na swoją kolej.