– Sytuacja opanowana. Już po wszystkim. Jesteście bezpieczni. – Wskazał na wbite między ławki zwłoki. – Na górze
są dwaj wspólnicy tego człowieka, zostali rozbrojeni, ale potrzebują pomocy lekarza. Niech ktoś zadzwoni po pogotowie. Ruszyło się tylko dwoje ludzi: kobieta w mantyli, która podeszła do świecznika, zapaliła świecę wotywną i zmówiła modlitwę, oraz fotograf, który zaczął robić zdjęcia Dylanowi, Jilly i Shepowi.
Spoglądając w dół na trzy setki osób, z których sześćdziesiąt siedem miało odnieść rany w strzelaninie, z czego czterdzieści śmiertelnych, gdyby ona, Dylan i Shep nie dotarli tu na czas, Jilly doznała tak intensywnych emocji, uskrzydlających i upokarzających zarazem, że wiedziała, iż przez resztę życia nigdy nie zapomni swoich uczuć w tym niewiarygodnym momencie ani nie będzie umiała właściwie opisać ich natężenia.
Z platformy rusztowania podniosła torebkę, w której była resztka rzeczy, jakie pozostały jej własnością na tym świecie: portfel, puder, szminka… Nie sprzedałaby tego żałosnego dobytku za żadną cenę, ponieważ stanowił jedyny namacalny dowód na to, że kiedyś wiodła żywot zwykłego człowieka. Zdawało się jej, że te przedmioty to talizmany, dzięki których może odzyskać utracone życie.
– Shep – wyszeptała drżącym z emocji głosem. – Nie ufam sobie na tyle, żeby złożyć stąd nas wszystkich. Ty musisz to zrobić. – Do jakiegoś spokojnego miejsca – ostrzegł Dylan. – I odludnego.
Gdy nadal wszyscy stali jak wryci, panna młoda ruszyła naprzód, omijając gości, i zatrzymała się dopiero przed Jilly. Była piękna, olśniewająca i urocza w zachwycającej sukni, która na pewno stanowiłaby jeden z głównych tematów rozmów na weselu, gdyby myśli gości nie zaprzątały teraz takie sprawy jak mord, gwałt i czyny bohaterów na rusztowaniach.
Spoglądając z dołu na Jilly, Dylana i Shepa, olśniewająca młoda dama w bajecznej białej sukni uniosła prawą rękę, trzymając w niej bukiet, jak gdyby składała im wyrazy uznania i wdzięczności. Kwiaty jaśniały jak płomienie rozpalonej do białości pochodni.
Być może panna młoda chciała coś powiedzieć, ale Jilly odezwała się pierwsza, a w jej głosie dało się słyszeć szczere współczucie:
– Kochanie, bardzo mi przykro, że twój ślub musiał tak wyglądać.
– Chodźmy – powiedział Dylan.
– Dobrze – odrzekł Shep i złożył ich.
45
Wokół nich rozciągała się prawdziwa pustynia, tak rzadko zraszana deszczem, że nawet nieliczne kaktusy skarłowaciały z długotrwałego pragnienia. Rosnące z rzadka wątle kępy traw zimą usychały, przybierając zapewne czarno-zieloną barwę; teraz w lecie były srebrno-brązowe i spalone na wiór. Jak okiem sięgnąć, było tu więcej piasku niż roślinności i więcej skal niż piasku.
Stali na zachodnim zboczu wzgórza, które wznosiło się łagodnymi terasami złożonymi ze zbitych warstw smolisto-brązowych i rdzawoczerwonych skal. Niedaleko przed nimi, a w każdym razie mniej więcej pośrodku rozległej równiny, wznosiły się dziwne naturalne formy skalne, przypominające pozostałości wielkiej starożytnej fortecy: tu jakby kolumny o średnicy trzydziestu stóp i wysokości stu, być może część portyku przed nieistniejącym wejściem; tam długie na sto stóp i wysokie na osiemdziesiąt rozpadające się ruiny zwieńczonego blankami muru obronnego, z którego zręczni łucznicy mogli bronić zamku deszczem strzał; tu wieże strzelnicze; tam znowu wały obronne, bastiony, na wpół zawalony barbakan.
Oczywiście, ludzie nigdy nie zamieszkiwali tej niegościnnej krainy, ale natura stworzyła krajobraz, który pobudzał wyobraźnię. – Nowy Meksyk – powiedział do Jilly Dylan. – Byłem tu z Shepem, malowałem ten pejzaż. W październiku, prawie cztery lata temu, przy znośniejszej pogodzie. Za tym wzgórzem jest droga gruntowa, a cztery mile w drugą stronę betonowa autostrada. Chociaż nie będziemy jej potrzebować.
W tej chwili krajobraz był rozżarzoną kuźnią, gdzie rozpalone do białości słońce formowało ogniste podkowy dla podniebnych jeźdźców, którzy ponoć nawiedzali pustynię nocą.
– Jeżeli siądziemy w cieniu – rzekł Dylan – może uda się nam wytrzymać w tym upale tak długo, żeby zebrać myśli i wykombinować, co mamy, cholera, dalej robić.
O tej godzinie zwieńczone blankami skały, mieniące się jaskrawymi odcieniami czerwieni, oranżu, fioletu i różu, znalazły się na wschód od słońca, które dawno minęło już zenit. Ożywczy cień sięgający w stronę zbocza, na którym stali, miał barwę dojrzałych śliwek.
Dylan poprowadził Jilly i Shepa w dół wzniesienia, potem dwieście stóp przez równinę do podstawy czegoś, co mogłoby być wieżą strzelniczą z legend o królu Arturze. Usiedli obok siebie na wygładzonym przez pogodę kamieniu jak na niskiej ławce i oparli się plecami o wieżę.
Cień, bezwietrzna cisza, bezruch pozbawionej życia równiny i niebo bez jednego ptaka przyniosły im tak ogromną ulgę, że przez kilka minut żadne z nich się nie odzywało.
Wreszcie Dylan poruszył sprawę, która jeśli nie był najpilniejsza, to z pewnością najważniejsza.
– W kościele, kiedy tamten spadł na ławki i powiedziałaś, że się wkurzyłaś, miałaś na myśli taką złość, jakiej nigdy w życiu nie czułaś, prawda?
Przez chwilę oddychała spokojnie, stopniowo opanowując wewnętrzny tumult.
– Nie wiem, o czym mówisz. – Wiesz.
– Niezupełnie.
– Wiesz – upierał się.
Pod ciężarem cienia zamknęła oczy i oparła głowę o ścianę wieży, starając się ze wszystkich sil nie ulec fali przeczenia i utrzymać się na suchym lądzie. W końcu powiedziała:
– To była wściekłość, piekielna furia, ale nie taka nieokiełznana ani ogłupiająca jak zwykły gniew, nie negatywna. To było… to było…
– Oczyszczający i ożywczy święty gniew – podsunąl.
Otworzyla oczy. Spojrzala na niego. Zakrwawiona pólbogini wypoczywająca w cieniu palacu Zeusa.
Widać było, że nie chce o tym rozmawiać. Może nawet bała się o tym rozmawiać.
Nie mogła jednak dłużej unikać tego tematu, tak jak nie mogła wrócić do życia w klubach komediowych, jakie prowadziła jeszcze wczoraj.
– Nie byłam wściekła tylko na tych trzech łajdaków… Byłam… Gdy szukała odpowiednich słów i nie mogła znaleźć, Dylan dokończył jej myśl, ponieważ on pierwszy doświadczył tego świętego gniewu jeszcze w Alei Eukaliptusowej, gdzie Travis siedział przykuty do lóżka, a Kenny miał nadzieję zrobić krwawy użytek ze swojej kolekcji noży; dlatego miał więcej czasu na analizę swoich emocji.
– Nie byłaś wściekła tylko na tych trzech łajdaków… ale na samo zło, byłaś wściekła dlatego, że zło istnieje, na samą myśl, że zło nie daje się opanować i zwalczyć.
– Boże drogi, mówisz, jakbyś siedział w mojej głowie albo ja w twojej. – Ani jedno, ani drugie – odparł Dylan. – Ale powiedz mi… wtedy w kościele, zdawałaś sobie sprawę z niebezpieczeństwa?
– Och, tak.
– Wiedziałaś, że może do ciebie strzelić, że możesz zginąć albo zostać kaleką na całe życie, ale zrobiłaś to, co było trzeba.
– Nie można było zrobić niczego innego.
– Zawsze można zrobić coś innego – zaprotestował. – Po pierwsze, uciec. Dać sobie spokój i po prostu wiać. Pomyślałaś o tym?
– Oczywiście.
– Ale czy tam w kościele była choć jedna chwila, króciutka, w której mogłabyś uciec?
– O rany – powiedziała i wzdrygnęła się, zaczynając powoli rozumieć, jaki ciężar będą musieli na siebie przyjąć, ciężar, który będą mogli zdjąć z ramion dopiero po śmierci. – Tak, mogłabym uciec. Do diabła, pewnie, że mogłabym. Mało brakowało, żebym to zrobiła.
– Dobra, niewykluczone, że mogłabyś uciec. Może wszyscy potrafimy jeszcze uciekać. Ale chodzi o to… czy była choć jedna chwila, króciutka chwila, w której mogłabyś uchylić się od obowiązku uratowania tych ludzi – i mimo to żyć w zgodzie z własnym sumieniem?