Выбрать главу

Patrzyła na niego w milczeniu. Spojrzał jej w oczy.

Wreszcie odrzekła: – Do kitu z tym.

– Do kitu, ale i nie do kitu.

Po chwili namysłu uśmiechnęła się drżącymi wargami i przytaknęła:

– Do kitu, ale i nie do kitu.

– Nowe połączenia, nowe drogi nerwowe zbudowane przez nanomaszyny dały nam pewną zdolność jasnowidzenia, niedoskonały talent przeczuwania i składania. Ale to nie jedyne zmiany, jakie w nas zaszły.

– Wolałabym, żeby to były jedyne zmiany.

– Ja też. Ale ten święty gniew zawsze prowadzi do nieodpartego przymusu działania.

– Nieodpartego – zgodziła się. – To jest przymus, obsesja albo coś, czego nie potrafimy nazwać.

– Ale to nie jest zwykły przymus działania, tylko… Zawahał się przed wypowiedzeniem ostatnich słów, które miały zdecydować o kształcie ich dalszego życia.

– W porządku – powiedział Shep. – W porządku, bracie?

Spoglądając spod wieży w stronę rozżarzonej równiny, chłopak rzekł:

– W porządku, Shep się nie boi.

– No to w porządku. Dylan też się nie boi. – Nabrał powietrza i dokończył to, co musiał dokończyć. – Święty gniew zawsze prowadzi do nieodpartego przymusu działania, bez względu na ryzyko. Nie chodzi tylko o to, żeby działać, ale żeby zrobić to, co trzeba. Możemy skorzystać z wolnej woli i odwrócić się – ale kosztem utraty szacunku do samych siebie, czyli za cenę nie do przyjęcia.

– Niemożliwe, żeby o to chodziło Lincolnowi Proctorowi – zauważyła Jilly.

– Ostatnią rzeczą, jakiej chciałby człowiek taki jak on, było stworzenie pokolenia bohaterów uszczęśliwiających za wszelką cenę innych.

– Racja. Był gnidą. Miał wizje amoralnej rasy panów, którzy być może trochę naprawiliby świat, ale gnębiąc resztę ludzkości.

– No to dlaczego staliśmy się… tym, czym się staliśmy?

– Może kiedy się rodzimy, wszyscy mamy takie połączenia w mózgu, że wiemy, co należy robić, zawsze wiemy, jak powinniśmy się zachować.

– Tak mnie uczyła mama, słowo w słowo – powiedziała Jilly.

– Może więc nanomaszyny tylko trochę poprawiły istniejące obwody, zmniejszyły opór i zostaliśmy tak ustawieni, żeby zawsze robić to, co należy, wszystko jedno, co sami wolelibyśmy robić, wszystko jedno, czego chcemy, bez względu na konsekwencje, jakie mielibyśmy ponieść, za wszelką cenę.

Układając to wszystko w myślach jak kodeks, według którego wyrokiem losu przyjdzie jej odtąd żyć, Jilly powiedziała:

– Czyli teraz, za każdym razem, gdy będę miała wizję jakiejś katastrofy albo aktu przemocy…

– I za każdym razem, gdy odczytam z odcisku psychicznego, że ktoś jest w opałach albo knuje coś złego…

– …będziemy zmuszeni…

– …naprawić sytuację – dokończył, używając tych słów w nadziei, że może znów uda mu się wywołać u niej uśmiech, choćby nikły.

Musiał zobaczyć jej uśmiech.

Na jej twarzy zjawił się grymas, który mógł przypominać uśmiech odbity w zwierciadle w gabinecie krzywych luster, ale jego widok wcale nie podniósł na duchu Dylana.

– Nie potrafię powstrzymać wizji – powiedziała. – Ale ty możesz nosić rękawiczki.

Pokręcił głową.

– Och, wydaje mi się, że mógłbym je najwyżej kupić. Ale wkładać je po to, żeby nie poznać planów złych ludzi albo kłopotów dobrych? To na pewno nie jest rzecz, jaką trzeba zrobić, prawda? Przypuszczam, że mógłbym kupić rękawiczki, ale nie sądzę, żebym mógł je nosić.

– No, no – powiedział Shepherd, być może komentując ich rozmowę albo żar pustyni, a może reagując na jakieś wydarzenie, które nastąpiło w Świecie Shepa, na planecie autystów o wysokiej sprawności, gdzie spędzał część życia większą niż na ich wspólnej ziemi. – No, no.

Mieli jeszcze mnóstwo rzeczy do omówienia, planów do ustalenia, ale na razie żadne z nich nie potrafiło wykrzesać z siebie energii ani odwagi, by kontynuować rozmowę. Shep nie był nawet w stanie wydobyć z siebie kolejnego „No, no".

Cień. Upał. Rozgrzane do białości skały i piasek, wydzielające zapach żelaza, popiołu i krzemionki.

Dylan wyobraził sobie, że wszyscy troje będą siedzieć dokładnie w tym miejscu, śniąc z zadowoleniem o dobrych uczynkach, jakich nie zważając na cenę, już dokonali, ale nigdy więcej nie podejmą już ryzyka, by stawić czoło nowym dramatom, i będą siedzieć i marzyć, dopóki nie skamienieją na tej skalnej ławeczce jak drzewa w Parku Narodowym Skamieniałego Lasu w sąsiedniej Arizonie, i spędzą w cieniu całe wieki jako trzy spokojne kamienne figury, dopóki w następnym milenium nie odkryją ich archeolodzy.

Wreszcie Jilly zapytała: – Jak ja wyglądam?

– Uroczo – zapewnił ją zupełnie szczerze.

– Tak, jasne. Twarz mam sztywną od zaschłej krwi.

– Rana na czole już przyschła. Trochę paskudnych strupków i zaschłej krwi, ale poza tym uroczo. Jak ręka?

– Boli. Ale będę żyła, co – jak sądzę – należy uważać za pomyślną wiadomość. – Otworzyła torebkę, wyciągnęła puderniczkę i obejrzała twarz w małym okrągłym lusterku. – Znajdź mi czarną lagunę, muszę wracać do domu.

– Bzdura. Wystarczy, jeśli się trochę umyjesz i możesz iść na bal wydany przez króla.

– Chyba że polejesz mnie wężem albo zaprowadzisz do myjni samochodowej.

Poszperała w torebce i wydobyła foliowe opakowanie z chusteczką odświeżającą. Wyciągnęła pachnący cytryną wilgotny papierek i starannie oczyściła twarz, patrząc w lusterko.

Dylan wrócił do swojej fantazji o powolnym kamienieniu. Sądząc po zastygłej sylwetce, milczeniu i nieruchomym spojrzeniu, Shep zaczął się już całkiem skutecznie obracać w kamień. Chusteczki odświeżające były przeznaczone głównie do otarcia rąk po zjedzeniu hamburgera w samochodzie. Okazało się, że jedna nie wystarczy, by usunąć taką ilość zaschłej krwi. – Powinnaś kupić chusteczki w rozmiarze XL dla seryjnych morderców – poradził Dylan.

Jilly zaczęła przetrząsać torebkę.

– Na pewno miałam jeszcze jedną. – Rozpięła wewnętrzną przegródkę torebki, pogrzebała w niej, potem otworzyła drugą przegródkę. – Och, zapomniałam o tym.

Wydobyła torebkę orzeszków ziemnych, które można kupić w automacie.

– Shep pewnie wolałby cheez-ity, jeśli masz – powiedział Dylan. – A ja jestem raczej entuzjastą czekoladowych pączków. – To należało do Proctora.

Dylan skrzywił się.

– Pewnie zaprawione cyjankiem.

– Upuścił orzeszki na parkingu pod moim pokojem. Podniosłam je tuż przed naszym spotkaniem.

Przerywając swoje próby petryfikacji, ale wciąż wpatrując się w rozpalone do czerwoności skały i piasek, Shepherd spytał:

– Ciasto?

– Nie ciasto – odrzekł Dylan. – Fistaszki.

– Ciasto?

– Fistaszki, bracie.

– Ciasto?

– Niedługo dostaniesz ciasto.

– Ciasto?

– Fistaszki, Shep. Dobrze wiesz, jak wyglądają fistaszki – okrągłe, kształtowe i wstrętne. Zobacz. – Wziął od Jilly torebkę, chcąc pokazać ją Shepherdowi, ale ślad psychiczny na celofanowym opakowaniu, mimo że towarzyszył mu miły odcisk pozostawiony przez Jilly, był wciąż na tyle świeży, że Dylan natychmiast ujrzal w myślach senny i zly uśmieszek Proctora. Zobaczyl jednak nie tylko uśmiech, ale znacznie więcej: wirujący z elektrycznym trzaskiem chaotyczny pokaz cieni i obrazów.

Nie zorientowal się, że wstaje z kamiennej lawki, dopóki nie zacząl się oddalać od Jilly i Shepa. Przystanąl, odwrócil się do nich i rzekclass="underline"

– Jezioro Tahoe.