Выбрать главу

– Tak – zapewnił go Lantern – mam dla ciebie ciasto, Shepherd. Ale wszystko po kolei.

– Ciasto.

– Jesteś bardzo zdecydowanym młodym człowiekiem, prawda? – zauważył Lantern. – To dobrze, podoba mi się zdecydowanie.

– Ciasto.

– Wielkie nieba, chłopcze, można by podejrzewać, że twój mózg opanowała uwielbiająca ciasto pijawka mózgowa z rzeczywistości alternatywnej. Gdyby oczywiście istniało coś takiego jak pijawki mózgowe z rzeczywistości alternatywnej.

– Nigdy w to nie wierzyłam – zapewniła go Jilly.

– Ale miliony wierzą, moja droga – odrzekł Lantern.

– Ciasto.

– Dostaniesz wielki kwadratowy kawałek ciasta – obiecał Shepowi Lantern. – Za jakiś czas. Ale wszystko po kolei. Chodźcie ze mną, proszę.

Gdy wszyscy troje opuścili hall, podążając za autorem radiowego talk-show przez bibliotekę, w której było więcej książek niż w niejednej bibliotece małego miasta, Dylan zapytał Jilly: – Wiedziałaś o tym`?

Zdumiona pytaniem, odparła: – Skąd miałabym wiedzieć?

– No, jesteś przecież fanką Parisha Lanterna. Wielka Stopa, teorie o spisku istot pozaziemskich i tak dalej.

– Wątpię, żeby Wielka Stopa miał z tym cokolwiek wspólnego. Nie jestem też spiskowcem z kosmosu.

– Tak właśnie powiedziałby spiskowiec z kosmosu.

– Na litość boską, nie jestem spiskowcem z kosmosu. Jestem komikiem występującym solo.

– Jedno nie wyklucza drugiego – odrzekł. – Ciasto – powtórzył z uporem Shep.

Na końcu biblioteki Lantern zatrzymał się i odwrócił do nich.

– U mnie nie macie cię czego bać.

– Nie, nie – wyjaśnił Dylan. – Wygłupiamy się tylko. To taki nasz prywatny żart z czegoś, co zdarzyło się dawno temu.

– Prawie osiemnaście godzin – dodała Jilly.

– Cały czas pamiętajcie – powiedział Lantern tajemniczo, lecz z dobrotliwością kochającego wujka – że bez względu na to, co się stanie, nie macie się czego bać.

– Ciasto.

– W swoim czasie, chłopcze.

Lantern zaprowadził ich z biblioteki do ogromnego salonu, który był umeblowany współczesnymi kanapami i fotelami obitymi bladozłotym jedwabiem oraz ozdobiony eklektyczną, lecz całkiem ładną mieszanką przedmiotów w stylu art deco i chińskich antyków.

Przez południową ścianę, składającą się niemal w całości z sześciu ogromnych okien, roztaczała się wspaniała panorama na kolorowe jezioro widoczne między gałęźmi dwóch gigantycznych sosen cukrowych.

Pejzaż był tak malowniczy, że Jilly wykrzyknęła spontanicznie: – Cudowne!

Dopiero po chwili zorientowała się, że w pokoju stoi Lincoln Proctor, czekając na nich z pistoletem w dłoni.

47

Lincoln Proctor, jakiego ujrzeli, nie był zwęglonym kawałem mięsa i kości, choć Dylan z ochotą doprowadziłby go takiego stanu, gdyby miał okazję. Nie przypalił mu się ani jeden włos i nie pozostała na nim najmniejsza drobina popiołu, które mogłyby świadczyć o tym, że spalił się w cadillacu Jilly. Nie zmienił się nawet senny uśmieszek na jego twarzy. – Usiądźcie – rzekł Proctor. – Porozmawiamy o tym.

Jilly odpowiedziała mu bardzo brzydko, a Dylan dorzucił do jej sugestii jeszcze brzydsze słowa.

– Tak, macie powody mnie nienawidzić – powiedział ze skruchą Proctor. – Wyrządziłem wam okropne, niewybaczalne krzywdy. Nie będę próbował się usprawiedliwiać. Ale ta sprawa łączy nas wszystkich.

– Nic nas z tobą nie łączy – wybuchnął Dylan. – Nie jesteśmy twoimi przyjaciółmi ani wspólnikami, ani nawet królikami doświadczalnymi. Jesteśmy twoimi ofiarami i wrogami. Przy najbliższej okazji wyprujemy ci flaki.

– Napijecie się czegoś? – spytał Parish Lantern.

– Jestem wam winien przynajmniej wyjaśnienie – rzekł Proctor. – I jestem pewien, że kiedy mnie wysłuchacie, zrozumiecie, że ze względu na wspólny interes musimy zostać sojusznikami, nawet jeśli to miałoby być trudne.

– Koktajl, brandy, piwo, wino, może coś bez alkoholu?

– Kto spalił się w moim samochodzie? – spytała ostro Jilly. – Pewien pechowy gość motelu, który wszedł mi w drogę – powiedział Proctor. – Był mniej więcej mojego wzrostu. Zabiłem

go, podrzuciłem moje dokumenty, zegarek, parę innych rzeczy. Od tygodnia, kiedy zacząłem uciekać, nosiłem ze sobą bombę walizkową – mały ładunek wybuchowy i napalm – właśnie w tym celu. Zdetonowałem ją pilotem.

– Skoro nikt nie ma ochoty na drinka – odezwał się Lantern – usiądę i dokończę swój.

Podszedł do fotela, z którego widział ich wszystkich, usiadł i z niskiego stolika podniósł kieliszek białego wina.

Reszta wciąż stała.

– Sekcja wykaże, że ten biedny sukinsyn to nie ty – powiedziała do Proctora Jilly.

Wzruszył ramionami.

– Oczywiście. Ale gdy otoczyli mnie dżentelmeni w czarnych chevroletach, wielki wybuch odwrócił ich uwagę, prawda? Dzięki temu zyskałem kilka godzin, mogłem się wymknąć. Och, wiem, to podle, poświęcić życie niewinnego człowieka, żeby kupić sobie kilka godzin czy dni, ale robiłem już w życiu gorsze rzeczy. Zdarzało się…

Przerywając mu tę nużącą litanię samooskarżenia, Jilly zapytała:

– A kim w ogóle są ci faceci w chevroletach?

– To najemnicy. Część z rosyjskiego Specnazu, część to członkowie amerykańskiej Delta Force, którzy zeszli na złą drogę, wszyscy byli kiedyś w oddziałach specjalnych w tym czy innym kraju. Wynajmują się tam, gdzie lepiej płacą.

– Dla kogo teraz pracują?

– Dla moich wspólników – odparł Proctor. Parish Lantern odezwał się ze swojego fotela:

– Kiedy im tak zależy na człowieku, że tworzą całą armię, by go zabić, to spore osiągnięcie.

– Moi wspólnicy to wyjątkowo majętne osoby, miliarderzy, którzy kontrolują kilka największych banków i korporacji. Kiedy zacząłem odnosić pewne sukcesy w eksperymentach, moi wspólnicy nagle zorientowali się, że ich fortuny i majątek ich firm mogą być zagrożone w obliczu niekończących się pozwów o odszkodowania, że będą musieli przeznaczyć miliardy na ugody, gdyby… coś poszło nie tak. Przy takich odszkodowaniach miliardy wyciskane z przemysłu tytoniowego będą śmiesznie małą sumą. Chcieli wszystko pozamykać, zniszczyć owoce moich badań.

– Gdyby coś poszło nie tak? – spytał Dylan.

– Daruj sobie listę tych okropności, którą mi wyliczałeś. Powiedz im tylko o Manuelu-poradził Lantern.

– To był gruby wściekły socjopata – powiedział Proctor. – W ogóle nie powinienem go przyjmować jako kandydata do eksperymentu. W ciągu kilku godzin od zastrzyku rozwinął w sobie umiejętność wzniecania ognia siłą woli. Niestety za bardzo mu się spodobało palenie różnych rzeczy. Rzeczy i ludzi. Zanim go unieszkodliwiono, zdążył narobić mnóstwo szkód.

Dylanowi zrobiło się słabo. Zrobił krok w kierunku fotela, ale przypomniał sobie matkę i nie usiadł.

– Skąd na litość boską brałeś kandydatów do takich eksperymentów? – spytała Jilly.

Kącik jego ust uniósł się w sennym uśmieszku. – Ochotnicy.

– Co za idiota zgłosiłby się na ochotnika, żeby mu naszprycować mózg nanomaszynami?

– Widzę, że udało wam się zebrać nieco informacji. Nie wiecie jednak, że rozpoczęliśmy badania na ludziach w pewnym ośrodku w Meksyku. Nadal bardzo łatwo przekupić tam urzędników.

– Wychodzi taniej niż naszych najlepszych senatorów – dorzucił cierpko Latern.

Proctor usiadł na brzegu fotela, ale wciąż trzymał wycelowany w nich pistolet. Wyglądał na zupełnie wyczerpanego. Musiał przyjechać tu wczoraj prosto z Arizony i miał niewiele czasu na odpoczynek lub wcale go nie miał. Jego zwykle różowa twarz była szara i zmięta.