Parish Lantern nie musiał używać siły, by wyjąć broń z ręki oszołomionego naukowca. Oczy Proctora wypełniły się łzami, jak gdyby dostał obuchem w głowę, ale szalony doktor nie upadł.
Dylan, Jilly i powłóczący nogami Shep podeszli do Lanterna i przystanęli jak sędziowie zbierający się na naradę przed wydaniem wyroku.
– Ma jeszcze jedną pełną strzykawkę – powiedział Lantern. – Jeżeli podoba mu się to, co nowa generacja nanopaskudztwa z nami zrobiła, na pewno zdobędzie się na odwagę i zrobi sobie zastrzyk. Dylan, sądzisz, że to dobry pomysł?
– Nie.
– A ty, Jilly? Sądzisz, że to dobry pomysł?
– Do diabła, nie – odrzekła. – Na pewno nie jest z lepszej gliny. Będzie tak samo jak z Manuelem.
– Niewdzięczna dziwka – powiedział Proctor.
Dylan zrobił krok w jego stronę, szykując się do zadania mu ciosu, lecz Jilly chwyciła go za koszulę na piersi.
– Mnie nazwał gorzej.
– Macie jakiś pomysł, co z nim zrobić? – zapytał Lantern. – Lepiej nie oddawać go w ręce policji -rzekła Jilly.
– Ani wspólników – dodał Dylan. – Ciasto.
– Twój upór jest godny podziwu, chłopcze. Ale najpierw musimy się zająć nim, a potem zjemy ciasto.
– Lód – powiedział Shep i złożył tu w tam.
48
Być może wtedy w kuchni domu na samotnym wybrzeżu, na północ od Santa Barbara, zaglądając do lodówki, Shep wcale nie wyrażał ochoty na zimny napój, ale przewidział okoliczności ich ostatniego spotkania z Lincolnem Proctorem. Istotnie, Jilly przypomniała sobie, że Shep nie lubi lodu w napojach.
„Gdzie jest lód?" – pytał, próbując zidentyfikować krajobraz, który ujrzał w swej proroczej wizji.
„Na biegunie północnym jest dużo lodu" – odpowiedziała mu Jilly.
I rzeczywiście.
Pod niskim niebem przypominającym pokrywkę żelaznego czajnika, od horyzontu po horyzont rozciągały się posępne białe równiny, niknąc w półzmierzchu i szarej mgle. Jedyne wzniesienia stanowiły poszarpane grzbiety zwałów lodu oraz lodowe płyty – niektóre wielkości trumien, inne większe od całych domów pogrzebowych – które odłamały się od czapy lodowej i stały pionowo niczym cmentarne nagrobki na innej planecie. „Zimno" – mówił Shepherd. i miał rację.
Nie byli odpowiednio ubrani na wycieczkę na czubek świata i mimo że słynne polarne wiatry poszły spać, przenikliwie powietrze kąsało ich, jakby dostało wilczych zębów. Szok spowodowany naglą zmianą temperatury wprawił serce Jilly w bolesne, nierytmiczne kołatanie, a ona omal nie osunęła się na kolana.
Parish Lantern wyglądał na oszołomionego magiczną podróżą znad jeziora Tahoe wprost do nieprzyjaznej krainy nieszczęśliwych przygód i bożonarodzeniowych legend, ale przystosował się do sytuacji z wyjątkową pewnością siebie.
– Robi wrażenie.
Tylko Proctor rzucał się w panice, kręcąc się w kółko i wymachując ramionami, jakby lodowa panorama była iluzją, którą można zerwać i odsłonić ukryty pod spodem zielony krajobraz jeziora Tahoe. Może próbował nawet krzyczeć, lecz przeraźliwe zimno odebrało mu glos, zmieniając go w piskliwe rzężenie.
– Shepherd – powiedziała Jilly, stwierdzając, że od zimnego powietrza pali ją w gardle i boli w płucach.
– Dlaczego tu?
– Ciasto – odparł Shepherd.
Paraliżujący ziąb wolno zmieniał panikę Proctora w stan odrętwiałej dezorientacji, a Parish Lantern przyciągnął do siebie Dylana, Jilly i Shepa i wszyscy przytulili się do siebie, ogrzewając się nawzajem ciepłem ciął i parujących oddechów.
– Zabójczy mróz. Długo tu nie wytrzymamy. – Dlaczego tutaj? – spytał Shepa Dylan.
– Ciasto.
– Chyba chłopiec chce zostawić tu tego łajdaka, a potem wrócić na ciasto.
– Nie możemy – rzekł Dylan. – Możemy – powiedział Shep. – Nie – odezwała się Jilly. – Tego nie należy robić.
Lantern nie wyraził zdziwienia, słysząc jej słowa i Jilly domyśliła się, że on też zna ten wywołany przez nanomaszyny przymus, aby zawsze robić tylko to, co należy. Jego autorytatywny zwykle glos drżał teraz z zimna.
– Ale gdybyśmy to zrobili, rozwiązalibyśmy wiele spraw. Policja nie znalazłaby ciała.
– Nie byłoby ryzyka, że przyprowadzi do nas swoich wspólników – powiedziała Jilly.
– Nie miałby okazji zaaplikować sobie zastrzyku – dodał Dylan.
– I nie cierpiałby długo – argumentował Lantern. – W ciągu dziesięciu minut zdrętwiałby z zimna i przestał odczuwać ból. To niemal akt miłosierdzia.
Zaniepokojona Jilly wyczula językiem, że jej zęby pokryły się warstewką lodu.
– Ale gdybyśmy to zrobili – powiedziała – dręczylibyśmy się tym przez długi czas, bo to nie jest rzecz, którą należy zrobić. – Jest – odezwał się Shep.
– Nie. – Jest.
– Bracie – rzekł Dylan. – Naprawdę nie. – Zimno.
– Zabierz nas z powrotem nad Tahoe. – Ciasto.
Proctor chwycił Jilly za włosy, szarpnął, odciągnął od towarzyszy i zacisnął ramię wokół jej szyi.
Wczepiła się palcami w jego rękę, drapiąc ją, i zdała sobie sprawę, że drań będzie zaciskał morderczy uchwyt, dopóki ona nie straci tchu i nie zemdleje. Musiała się uwolnić od Proctora i to jak najprędzej, co oznaczało konieczność złożenia.
Miała świeżo w pamięci swoje niedawne wpadki w kościele. Gdyby rząd wydawał tymczasowe zezwolenia dla adeptów składania, Jilly musiałaby się o takie wystarać. Nie chciała składać się z chwytu Proctora, by potem stwierdzić, że zapomniała głowy, ale gdy zamglił się jej wzrok i w oczy zaczęły zasnuwać się ciemnością, przeniosła się „stądtam", a „tam" oznaczało miejsce kilka stóp za plecami Proctora.
Stając za nim z głową na swoim miejscu, Jilly znalazła się w idealnej pozycji, by kopnąć Proctora w tyłek, na co miała ochotę od chwili, gdy poprzedniego wieczoru w motelu zamroczył ją chloroformem.
Zanim jednak Jilly zdążyła wymierzyć mu sążnistego kopniaka, Dylan zaatakował naukowca ciąłem. Proctor pośliznął się i upadł, waląc głową w lód. Zwijając się w kłębek i dygocząc z zimna, rzężącym głosem błagał ich o litość, jak zwykle bełkocząc, że jest słabym, złym i podłym człowiekiem.
Choć odzyskała już ostrość wzroku, arktyczny ziąb szczypał ją w oczy, wyciskając z nich łzy, które zamarzały na rzęsach.
– Skarbie – powiedziała do Shepherda. – Musimy się stąd wydostać. Zabierz nas z powrotem nad Tahoe.
Powłócząc nogami, Shep podszedł do Proctora, przycupnął przy nim – i obaj się złożyli.
– Bracie! – krzyknął Dylan, jak gdyby w ten sposób mógł sprowadzić go z powrotem.
Okrzyk nie odbił się echem od lodowego krajobrazu, ale utonął w bieli jak w miękkiej poduszce.
– Teraz zaczynam się naprawdę niepokoić – powiedział Parish Lantern, tupiąc energicznie, aby pobudzić krążenie, zabijając ręce i rozglądając się po czapie lodowej, jak gdyby kryło się tu więcej niebezpieczeństw niż w rzeczywistości alternatywnej zamieszkiwanej przez pijawki mózgowe.
Niska temperatura podrażniła zatoki Dylana i u wylotu lewego nozdrza uformował mu się miniaturowy sopel.
W ciągu paru sekund po zniknięciu Shepherd złożył się z powrotem, już bez naukowca.
– Ciasto.
– Gdzie go zostawiłeś, skarbie? – Ciasto.
– Gdzieś tu na lodzie? – Ciasto.
– Zamarznie na śmierć, bracie – odezwał się Dylan. – Ciasto.
– Musimy zrobić to, co należy, skarbie – powiedziała Jilly.
– Shep, nie – odrzekł Shepherd.
– Ty też, skarbie. To, co należy. Shepherd pokręcił głową i powiedział:
– Shep może być trochę zły.
– Nie sądzę, bracie. Później przeżywałbyś prawdziwe męczarnie.