– Nie rozmawiaj z żadnym z nich, mamo. Gdyby ktoś cię pytał, nie żyję.
– Nie mów takich okropnych rzeczy!
– Po prostu nikomu nie mów, że dzwoniłam. Później ci wszystko wyjaśnię. Posłuchaj, mamo, niedługo zjawią się u ciebie ponure draby o wyglądzie twardzieli. Będą mówili, że są z FBI czy coś w tym rodzaju, ale to kłamstwo. Udawaj przed nimi głupią. Bądź słodka jak miód, udawaj, że umierasz ze strachu o mnie, ale nie puszczaj pary z ust.
– Przecież jestem tylko jednooką, kulawą, biedną i niedouczoną prostaczką o wielkim tyłku. Kto by w ogóle pomyślał, że mogę coś wiedzieć`?
– Strasznie cię kocham, mamo. Jeszcze jedno. Jestem pewna, że nie założyli ci jeszcze podsłuchu w telefonie, ale w końcu znajdą na to sposób. Tak więc kiedy wpadnę zobaczyć się z tobą, nie będę wcześniej dzwoniła.
– Dziecko, boję się jak jeszcze nigdy od dnia, w którym twój przeokropny ojciec był tak dobry, że dał się zastrzelić.
– Nie bój się, mamo. Nic mi się nie stanie. Szykuję ci parę niespodzianek.
– Jest u mnie ojciec Francorelli. Chce z tobą rozmawiać. Ciągle jest bardzo przejęty tym, co się zdarzyło na ślubie. Jilly, dziecko, co tam się właściwie zdarzyło? To znaczy, wiem, opowiadali mi, ale nic z tego nie rozumiem.
– Nie chcę rozmawiać z ojcem Francorellim, mamo. Powiedz mu tylko, że bardzo mi przykro, że zepsułam uroczystość. – Zepsułaś? Uratowałaś ich. Uratowałaś ich wszystkich.
– Mogłam to zrobić o wiele dyskretniej. Słuchaj, mamo, kiedy za parę tygodni się spotkamy, może miałabyś ochotę na kolację w Paryżu?
– W Paryżu, we Francji? A co u licha miałabym jeść w Paryżu?
– To może w Rzymie? Albo w Wenecji? Albo w Hongkongu?
– Dziecko, wiem, że przenigdy nie zaczęłabyś brać narkotyków, ale zaczynasz mnie martwić.
Jilly zaśmiała się.
– Więc może Wenecja? W jakiejś pięciogwiazdkowej restauracji. Wiem, że lubisz włoską kuchnię.
– Uwielbiam lasagne. Jakim cudem będzie cię stać na pięciogwiazdkowy lokal, i to jeszcze w Wenecji?
– Zobaczysz. Mamo…
– Co takiego, dziecko?
– Nigdy nie potrafiłabym uratować własnego tyłka, że nie wspomnę o tych wszystkich ludziach, gdybyś mnie nie wychowała i nie pokazała mi, jak nie dać się zjeść żywcem strachowi. – Niech cię Bóg błogosławi, dziecko. Bardzo cię kocham.
Jilly odłożyła słuchawkę, dłuższą chwilę dochodziła do siebie. Potem, wrzuciwszy do aparatu garść ćwierćdolarówek, zadzwoniła pod zamiejscowy numer, który dostała od Dylana. Gdy po pierwszym dzwonku odezwała się kobieta, Jilly powiedziała:
– Chciałabym rozmawiać z Vonettą Beesley.
– Właśnie z nią pani rozmawia. Czym mogę służyć?
– Dylan O'Conner prosił, żebym zadzwoniła i spytała, czy u pani wszystko w porządku.
– Kto mógłby mi zrobić coś złego, czego natura w końcu i tak w końcu nie pogorszy? Proszę powiedzieć Dylanowi, że nic mi nie jest. Milo słyszeć, że żyje. Zdrów i cały?
– Włos mu nie spadł z głowy.
– A mały Shep?
– Stoi teraz w kącie, ale wcześniej dostał wielki kawał ciasta i do kolacji wszystko będzie w porządku.
– Jest kochany.
– To prawda – odparła Jilly. – Dylan prosił mnie, żebym pani powiedziała, że nie będą już potrzebowali gosposi.
– Słyszałam, co się stało, w ich domu, i przypuszczam, że i tak nie da się tam posprzątać bez buldożera. Powiedz mi coś, złotko. Sądzisz, że potrafisz się nimi zaopiekować?
– Chyba tak – odrzekła Jilly.
– Zasługują na dobrą opiekę.
– Zasługują – zgodziła się.
Zakończywszy drugą rozmowę, miała ochotę wypaść z kabiny telefonicznej w pelerynie i trykocie i efektownie wzbić się w powietrze. Oczywiście, nie miała ani peleryny, ani trykotu, poza tym nie umiała latać. Rozejrzała się więc, sprawdzając, czy
korytarz jest pusty i bez akompaniamentu trąbek, bez teatralnych gestów, złożyła się na taras, który wychodził na jezioro, gdzie w ostatnich promieniach zmierzchu czekał na nią Dylan.
Na długo przed późnym o tej porze roku zachodem słońca wzeszedł księżyc. Na zachodzie noc scałowywała resztki różu z policzka dnia, a na wschodzie wisiał już wysoko księżyc w pełni, jak romantyczna latarnia.
Dokładnie o zmierzchu zjawił się Ling, aby poprowadzić ich dwoje i Shepa przez korytarze i komnaty, których jeszcze nie widzieli, a potem wszyscy wyszli z domu i ruszyli na przystań. Zwykle światła oświetlające przystań były zgaszone. Drogę rozjaśniały im urocze rzędy cieniutkich świec unoszących się w powietrzu osiem stóp nad deskami.
Widocznie Parishowi spodobało się wynajdywanie innych zastosowań mocy, dzięki której odbijał wystrzelone w siebie pociski. Wielki dom stal wśród dziesięciu akrów lasu, odgrodzony od nieproszonych gości, a drzewa zapewniały ciszę i spokój. Nawet z oddalonego przeciwległego brzegu jeziora, obserwując świece przez lornetkę, żaden ciekawski nie wiedziałby, co właściwie widzi. Zabawa wydawała się warta ryzyka.
Ling, jak gdyby sam unosił się ułamek cala nad deskami przystani, prowadził ich między pełgającymi płomykami, pod lewitującymi świecami, aż do trapu. Dźwięk, z jakim woda omywała pale, brzmiał niemal jak muzyka.
Ling nie dał po sobie poznać, czy zdumiał go widok lewitujących świec. Wszystko wskazywało na to, że nic nie mogło naruszyć jego spokoju umysłu ani opanowania tancerza. Nie ulęgało wątpliwości, że jest wyjątkowo dyskretny i lojalny wobec pracodawcy w stopniu, jaki wydawał się niemal nadprzyrodzony.
Było tak, jak miało być.
Na końcu trapu przy nabrzeżu stała czterdziestopięciostopowa łódź motorowa z kabiną z czasów, gdy statków wycieczkowych nie robiło się z plastiku, aluminium i włókna szklanego. Malowane na biało drewno, wykończenie pokładu i listwa wzdłuż burt z polerowanego mahoniu oraz błyszczące jak klejnoty mosiężne elementy sprawiały, że nie była to zwykła łódź motorowa, ale okręt, który przypłynął tu prosto ze snu.
Gdy wszyscy znaleźli się na pokładzie, świece na przystani jedna po drugiej pogasły i spadły na deski.
Parish wyprowadził łódź z przystani i wypłynął na jezioro. Woda wszędzie byłaby czarna jak farba anilinowa, gdyby szczodry księżyc nie sypał na fale srebrnych monet. Parish rzucił
kotwicę daleko od brzegu, zapalone bursztynowe latarnie miały ostrzec innych nocnych żeglarzy o ich obecności.
Na przestronnym pokładzie rufowym było dość miejsca na stolik dla czterech osób oraz dla Linga, który urządzał im kolację przy świecach.
Ravioli z grzybami podane na przystawkę miały ładny kwadratowy kształt. Potem zjawiło się danie główne: cukinia, która przed usmażeniem pokrojono w kostkę; porcja ziemniaków duszonych z cebulą również miała kanciasty kształt; z medalionów cielęcych również troskliwie uformowano kwadraty, nie tylko dla Shepherda, ale dla wszystkich, aby młody pan O'Conner nie odczul, że różni się od reszty towarzystwa.
Mimo to Ling czuwał w kambuzie, gotów w każdej chwili przyrządzić grzankę z serem.
Wszystko okazało się przepyszne. Podany do potraw cabernet sauvignon również okazał się pod każdym względem wyjątkowy. Szklanka zimnej coli bez kostek lodu była jedną z najlepszych na świecie szklanek zimnej coli. Kolacji towarzyszył2 oczywiście fascynująca rozmowa, mimo że Shepherd ogranicza w niej swój udział do jednego lub dwóch słów, nadużywając przymiotnika „smaczne".
– Będziecie mieli skrzydło domu do dyspozycji – mówił Parish. – A później, jeśli zechcecie, zbudujemy obok drugi dom.
– Jesteś niezwykle szczodry – powiedziała Jilly.