– Nonsens. Mój program w radiu to kura znosząca złote jajka. Nie jestem żonaty, nie mam dzieci. Naturalnie zamieszkacie tu w tajemnicy. Nikt nie może poznać waszego miejsca pobytu Media, władze i cała ludzkość będą was bez przerwy prześladować, z upływem lat coraz bezwzględniej. Być może będę musiał zmienić kilka osób ze służby, żeby mieć pewność, że wszyscy dochowają tajemnicy, ale Ling ma braci i siostry.
– Zabawne – powiedział Dylan – że siedzimy tu i zgodnie snujemy plany, wiedząc od początku, co i jak należy zrobić. – Jesteśmy z różnych pokoleń – rzekła Jilly – ale wszyscy jesteśmy dziećmi tej samej kultury. Przesiąkliśmy tą samą mitologią.
– Otóż to – przytaknął Parish. – W przyszłym tygodniu zmienię testament, czyniąc was moimi spadkobiercami, chociaż; będę musiał do tego celu wykorzystać szwajcarskich adwokatów i sieć zagranicznych kont. Trzeba też będzie zamiast nazwisk używać numerów identyfikacyjnych. Wasze nazwiska stały się już zbyt dobrze znane w całym kraju, a w przyszłość
będziecie jeszcze sławniejsi. Gdyby coś mi się przytrafiło albo któremuś z was, pozostali nie powinni mieć z tego powodu żadnych kłopotów finansowych ani podatkowych.
Odkładając nóż i widelec, wyraźnie wzruszony hojnością i gestem gospodarza, Dylan powiedział:
– Nie ma takich słów, którymi mógłbym ci za wszystko podziękować. Jesteś… wyjątkowym człowiekiem.
– Dość tych wyrazów wdzięczności – odrzekł stanowczo Parish. – Nie chcę tego więcej słuchać. Ty też jesteś wyjątkowym człowiekiem, Dylan. Ty także, Jilly. I ty, Shepherd.
– Smaczne.
– Wszyscy staliśmy się inni niż reszta mężczyzn i kobiet i nigdy już nie będziemy tacy jak oni. Nie jesteśmy od nich lepsi, ale żadne z nas nie ma już swojego miejsca na świecie poza tym, gdzie jesteśmy wszyscy razem. Od dziś mamy zadanie, którego nie wolno nam nie wypełnić, musimy zrobić absolutnie wszystko, by wykorzystać naszą odmienność do dokonywania zmian.
– Musimy iść wszędzie tam, gdzie nas potrzebują – zgodził się Dylan. – Bez rękawiczek, bez wahania, bez strachu.
– Z potwornym strachem – zaprotestowała Jilly. – Któremu nie możemy się nigdy poddać.
– Rzeczywiście, to ładniej powiedziane-pochwalił ją Dylan. Gdy Ling dolewał caberneta, nad Tahoe przeleciał na dużej wysokości samolot pasażerski, zmierzający prawdopodobnie na lotnisko w Reno. Gdyby jezioro nie było takie ciche, jeśli nie liczyć stukotu księżycowych srebrnych monet o kadłub łodzi, być może nie usłyszeliby słabego odgłosu silników odrzutowych. Spoglądając w górę, Jilly dostrzegła maleńką skrzydlatą sylwetkę, która przecięła tarczę księżyca.
– Cieszę się tylko z jednej rzeczy – rzekł Parish. – Nie będziemy sobie musieli zawracać głowy projektowaniem, konstruowaniem i utrzymaniem żadnego cholernego Batmobilu. Śmiech dobrze im zrobił.
– Może wcale nie będzie tak źle w roli tragicznych postaci dźwigających na barkach cały świat – uznał Dylan. – Jeżeli potrafimy się przy tym bawić.
– Będziemy się świetnie bawić – podchwycił Parish. – Och, tak, bardzo mi na tym zależy. Wolałbym jednak, żebyśmy nie nadawali sobie żadnych głupich, dźwięcznie bohaterskich imion, bo sam wyrządziłem już sobie tę krzywdę, ale chętnie przystanę na inne pomysły.
Jilly zawahała się z kieliszkiem przy ustach.
– Parish Lantern to nie jest twoje prawdziwe imię i nazwisko? – A kto mógłby się tak nazywać? Teraz to moje oficjalne imię i nazwisko, ale urodziłem się jako Horace Bloogernud.
– Dobry Boże – rzekł Dylan. – Więc od dziecka byłeś w pewnym sensie postacią tragiczną.
– Już jako nastolatek pragnąłem pracować w radiu i dokładnie wiedziałem, jaki program chciałem stworzyć. Wieczorną audycję o dziwnych i niesamowitych zjawiskach. Uznałem, że pseudonim „Parish Lantern" będzie świetnie pasował, ponieważ to stare angielskie określenie księżyca, blasku księżyca.
– Robisz swoje przy blasku księżyca – rzekł Shepherd, lecz tym razem głos nie drżał mu z udręki jak poprzednio, gdy wypowiadał te słowa, jakby zyskały dla niego nowe znaczenie.
– Owszem, masz rację – odrzekł Parish. – W pewnym sensie wszyscy będziemy robić swoje przy blasku księżyca, to znaczy, że będziemy się starali działać w jak największej dyskrecji i tajemnicy. Co wiąże się ze sprawą kamuflażu.
– Kamuflażu? – spytała Jilly.
– Na szczęście nikt poza nami nie wie, że ja też zostałem dotknięty tym przekleństwem – powiedział Parish. – Dopóki mogę robić, co trzeba, i brać udział w bohaterskich akcjach, utrzymując to w sekrecie, mogę być łącznikiem między naszą małą grupą a światem. Ale wy troje… wasze twarze są znane i bez względu na to, jak dyskretnie będziemy działać, z biegiem czasu coraz więcej ludzi będzie was rozpoznawało. Dlatego musicie zostać…
– Mistrzami kamuflażu! – rzekł z zachwytem Dylan. Jilly uznała, że to też jest tak, jak ma być.
– Koniec końców – ciągnął Parish – będzie nam brakować tylko głupich imion, niepraktycznych pojazdów naszpikowanych bezsensownymi gadżetami, kostiumów ze spandeksu i superprzeciwnika, którym musielibyśmy się przejmować pomiędzy zwykłymi akcjami ratunkowymi i dobrymi uczynkami.
– Lód – powiedział Shepherd.
Ling natychmiast zbliżył się do stołu, ale Parish kilkoma chińskimi słowami zapewnił go, że nie trzeba podawać lodu. – Shepherd ma rację. Mieliśmy przez krótką chwilę superprzeciwnika, ale już jest blokiem lodu.
– Lód.
Później, przy kawie i cieście cytrynowym Jilly powiedziała:
– Jeżeli jakoś się nie nazwiemy, media zrobią to za nas i na pewno wymyślą jakieś głupie określenie.
– Słusznie – rzekł Dylan. – Dziennikarzom brak wyobraźni. A potem będziemy musieli znosić jakąś denerwującą etykietkę. Może wybierzemy zbiorową nazwę dla wszystkich jako grupy?
– Aha – przytaknęła Jilly. – Bądźmy przebiegli jak kiedyś Horace Bloogernud. Wykorzystajmy w nazwie księżyc.
– Księżycowy Gang – podsunął Dylan.
– Będzie dobrze wyglądać w brukowcach, nie?
– Nie podoba mi się słowo „gang" – powiedział Parish. – Ma za dużo negatywnych konotacji.
– Księżycowy… coś tam. – Jilly się zamyśliła.
Mimo że Shepherd miał na talerzu jeszcze pół porcji ciasta, odłożył widelec. Wpatrując się w swój niedojedzony deser, powiedział:
– Oddział, załoga, zespół, koło, towarzystwo…
– Proszę bardzo – rzekł Dylan.
– … stowarzyszenie, sojusz, związek, drużyna, koalicja, klan, ekipa, liga, klub…
– Księżycowy Klub – wymówiła na próbę Jilly, wsłuchując się we współbrzmienie słów. – Klub Księżycowy. Niezłe.
– …bractwo, gromada, paczka, kompania, rodzina…
– To chyba chwilę potrwa – powiedział Parish, dając znak Lingowi, aby zabrał trzy z czterech talerzy deserowych i otworzył następną butelkę wina.
– …podróżnicy, odkrywcy, poszukiwacze…
Słuchając jednym uchem kaskady słów poczciwego Shepherda, Jilly zaczęła myśleć o czekającej ich przyszłości, o przeznaczeniu i wolnej woli, o mitologii i prawdzie, o zależności i odpowiedzialności, o nieuchronności śmierci i rozpaczliwej potrzebie celu życia, o miłości, obowiązku i nadziei.
Niebo jest głębokie. Gwiazdy leżą daleko. Księżyc, choć bliżej niż Mars, i tak jest odległy. Jezioro połyskuje czernią ożywianą rtęciowym blaskiem – latarni parafialnej. Statek lekko kołysze się na kotwicy. Klub Księżycowy, czy jaką w końcu przybierze nazwę, odbywa swoje pierwsze poważne spotkanie przy cieście, wśród wybuchów śmiechu rozpoczynając podróż, która, jak mieli nadzieję, będzie długą wyprawą w poszukiwaniu całej zupełności wszystkiego.