Выбрать главу

Nie. Muszę się go pozbyć.

Na stałe? Bo jakby co, to mam przyjaciela…

Nie! Tylko na resztę dnia.

Lula znów popatrzyła na Mokrego.

Jak mu przestrzelę opony, to też zacznie strzelać?

Prawdopodobnie.

Nie lubię, jak strzelają.

Myślałam, że może zamienimy się samochodami.

Zamienić firebirda na tego wieloryba, którym jeździsz? Nie sądzę. Nawet przyjaźń ma swoje granice.

Świetnie! Wspaniale! Zapomnij, że cię o to prosiłam!

Chwila, nie musisz od razu tak się wściekać – zauważyła pojednawczo. – Pogadam z nim. Umiem być przekonująca.

Nie będziesz mu groziła?

Nie grożę ludziom. Za kogo mnie masz?

Patrzyłyśmy z Connie, jak szybkim krokiem wychodzi z biura i zbliża się do samochodu Mokrego. Wiedziałyśmy, za kogo ją mamy.

Lula miała na sobie obcisłą minispódniczkę kanarkowego koloru i elastyczną bluzeczkę, co najmniej dwa numery za małą. Włosy ufarbowała na pomarańczowo. Wargi umalowała na jasnoróżowo. Na powieki nałożyła złoty tusz.

Usłyszałyśmy, jak mówi do Mokrego: „Hej, przystojniaku” – a potem ściszyła głos i nic już nie słyszałyśmy.

Może się wymkniesz po cichu, jak Lula odciągnie jego uwagę – podsunęła Connie. – Odjedziesz buickiem, a on nie zauważy.

Pomyślałam, że szansę są niewielkie, ale chciałam spróbować. Podeszłam szybko do wozu, pochyliłam się i wśliznęłam za kierownicę. Zwolniłam hamulec ręczny, wstrzymałam oddech i przekręciłam kluczyk w stacyjce. Wrrrum. Nie sposób zwiać po cichu wozem wyposażonym w silnik V8.

Mokry i Lula odwrócili się jak na zawołanie. Zobaczyłam, że Mokry mówi coś do Luli. Lula natomiast chwyciła go za koszulę na piersi i wrzasnęła na mnie:

Jedź! Trzymam go. I nie puszczę!

Mokry trzepnął ją po ręku, a Lula wcisnęła się w okno jego wozu, wypinając na zewnątrz wielki żółty tyłek. Wy- glądała jak Kubuś Puchatek, który utknął w norze królika. Trzymała Mokrego za szyję. Przejechałam obok nich i zobaczyłam, że całuje go prosto w usta.

Mabel była w kuchni i właśnie miała zaparzyć herbatę, gdy się zjawiłam.

Coś nowego w śledztwie? – spytała.

Rozmawiałam z tym mężczyzną, który szukał Freda. Mówi, że jest jego bukmacherem. Wiedziałaś, że Fred uprawia hazard?

Nie. – Znieruchomiała z torebką herbaty w dłoni. -Hazard – powtórzyła, jakby słyszała to słowo po raz pierwszy. – Nie miałam pojęcia.

Ten facet może kłamać – zauważyłam.

Dlaczego miałby to robić?

Dobre pytanie. Jeśli Mokry nie był bukmacherem, to o co w takim razie chodziło? Jaką odgrywał rolę?

A wracając do tych zdjęć. Jak myślisz, kiedy zostały zrobione? – spytałam.

Mabel zalała herbatę wrzątkiem.

Myślę, że musiało to być niedawno, bo wcześniej ich nie widziałam. Nie grzebię bez przerwy w jego biurku, ale czasem czegoś potrzebuję. A nigdy przedtem nie znalazłam nic takiego. Fred nie robi zdjęć. Co innego dawniej, kiedy dzieci były małe. A teraz Ronald i Walter przynoszą nam fotografie wnuków. Nie mamy nawet aparatu. Zeszłego roku musieliśmy zrobić zdjęcie dachu dla firmy ubezpieczeniowej i wtedy kupiliśmy taki aparat jednorazowy.

Zostawiłam Mabel nad herbatą i usiadłam z powrotem za kierownicą. Rozejrzałam się po ulicy. Jak dotąd, w porządku. Ani śladu Mokrego.

Kolejnym etapem mojej wyprawy było centrum handlowe, gdzie Fred robił zakupy. Zaparkowałam w tym samym miejscu, gdzie znaleziono jego wóz. Była mniej więcej ta sama pora dnia. Pogoda niemal identyczna. Około dwudziestu stopni Celsjusza, słonecznie. Wokół, jak zawsze, kręciło się sporo ludzi. Od razu zauważono by awanturę. I człowieka kręcącego się po okolicy jak lunatyk. Przypuszczałam zresztą, że nie tego szukam.

First Trenton – oddział banku – znajdował się na końcu centrum. Była to filia z okienkiem dla zmotoryzowanych od frontu i pełnoobsługową salą w gjębi. Pracowała tu Leona Freeman, kasjerka. Była moją kuzynką w drugim pokoleniu ze strony matki, o parę lat starszą ode mnie. Z czwórką dzieci, dwoma psami i miłym mężem przodowała na polu osiągnięć rodzinnych.

W środku nie było klientów i Leona pomachała do mnie zza kontuaru.

Stephanie!

Cześć, Leona, jak się masz?

Nieźle. A ty? Chcesz trochę pieniędzy? Mam mnóstwo.

Uśmiechnęłam się szeroko.

Bankowy dowcip – wytłumaczyła Leona.

Słyszałaś, że Fred zaginął?

Słyszałam. Był tutaj krótko przedtem.

Widziałaś go?

Pewnie. Wziął pieniądze z automatu, a potem poszedł zobaczyć się z Shempskym.

Leona i ja chodziłyśmy do szkoły z Allenem Shempskym. Był to porządny gość, który dochrapał się posady wicedyrektora filii banku. Moje śledztwo posunęło się jednak do przodu. Nikt, jak dotąd, nie wspomniał słowem o wizycie Freda u Shempsky’ego.

Czego Fred chciał od Allena? Leona wzruszyła ramionami.

Nie mam pojęcia. Siedział u niego z dziesięć minut. A jak wyszedł, to nawet nie przystanął, żeby się pożegnać. Taki już był. Niezbyt towarzyski.

Shempsky miał mały gabinet, wciśnięty między dwa inne małe gabinety. Drzwi były otwarte, zajrzałam więc do środka.

Puk, puk – powiedziałam.

Allen Shempsky patrzył na mnie przez chwilę z tępym wyrazem twarzy, po chwili jednak pamięć mu wróciła.

Przepraszam – powiedział. – Myślami byłem gdzie indziej. W czym mogę ci pomóc?

Szukam mojego wuja Freda. Z tego, co wiem, rozmawiał z tobą tuż przed zniknięciem.

Tak. Rozważał wzięcie pożyczki.

Pożyczki? Jakiego rodzaju.

Osobistej.

Mówił, na co mu potrzebne pieniądze?

Nie. Chciał wiedzieć, jak jest oprocentowany kredyt i jak długo to potrwa. Nic ważnego. Takie wstępne rozeznanie. Żadnych dokumentów. Siedział tu chyba z pięć minut. Góra dziesięć.

Wyglądał na zdenerwowanego?

Nie wydaje mi się. Nie bardziej niż zwykle. Fred był raczej zrzędliwy. Rodzina cię prosiła, żebyś go poszukała?

Tak. – Wstałam i wręczyłam mu wizytówkę. – Daj mi znać, jak sobie przypomnisz coś ważnego.

Pożyczka. Zastanawiałam się cały czas, czy chodziło o spłacenie Mokrego. Nie wierzyłam, że jest bukmache-rem, ale nie byłabym zaskoczona, gdyby okazał się szantażystą.

Pralnia znajdowała się niedaleko, obok centrum handlowego. Znałam kobietę za kontuarem z widzenia, ale nie imienia. Też tu czasem przynosiłam rzeczy do prania.

Pamiętała Freda, ale niewiele więcej. Zabrał bieliznę i tyle. Nie rozmawiali. W pralni był o tej porze spory ruch. Nie zwracała specjalnej uwagi na Freda.

Wróciłam do buicka i stanęłam, rozglądając się wokół. Próbowałam sobie wyobrazić, co się tu wydarzyło. Fred zaparkował przed Grand Union. Wiedział, że będzie miał sporo pakunków. Ułożył bieliznę na tylnym siedzeniu, a następnie zamknął samochód. I co potem? Potem zniknął. Z jednej strony centrum wychodziło na czteropasmo-wą ulicę. Z tyłu znajdował się blok mieszkalny i osiedle domków, gdzie już szukałam Freda.

Biuro śmieciarzy znajdowało się dalej, przy rzece, po drugiej stronie Broad – dzielnicy przemysłowej, pełnej magazynów i małych rodzinnych zakładów. Niezbyt malownicza okolica. Idealna dla przedsiębiorstwa zajmującego się wywózką śmieci.

Włączyłam się do ruchu i skierowałam dziób Błękitnej Bestii na zachód. Dziesięć minut i siedem skrzyżowań później jechałam wolno wzdłuż Water Street, spoglądając na ponure budynki z cegły. Asfalt spękany i pełen dziur. Parkingi za ogrodzeniami z siatki. Chodniki świecące pustkami. Okna ciemne i pozbawione życia. Nie musiałam sprawdzać numeru, nietrudno było zauważyć RGC. Wiel-td znak firmowy, mnóstwo śmieciarek na parkingu. Przy budynku zauważyłam pięć miejsc dla klientów. Ani jedno nie było zajęte. Nic dziwnego. Nie pachniało tu różami.