Się masz – przywitałam go.
Komandos popatrzył na mnie znad ciemnych okularów.
Się masz.
Obrzuciłam łakomym spojrzeniem jego samochód.
Niezły mercedes.
Środek transportu – rzekł zwięźle. – Nic specjalnego. W porównaniu z czym? Batmobilem?
Connie mówiła, że rozmawiałeś z Yinniem.
Załatwiałem interes, dziecinko. Ja nie rozmawiam z Yinniem.
A więc właśnie chciałabym z tobą przedyskutować… interes. Wiesz, że byłeś moim mistrzem w robocie łowcy nagród?
Jak w Pigmalionie. Eliza Doolittle i Henry Higgins walczą ze złem w Trenton.
Tak. Prawda jest taka, że ten biznes nie idzie zbyt dobrze.
Nikt nie wieje.
To też.
Komandos oparł się o samochód i skrzyżował ramiona na piersi.
No i?
Pomyślałam sobie, żeby zająć się czymś jeszcze.
No i?
I pomyślałam też, że mógłbyś mi pomóc.
Chcesz nabyć pakiet akcji? Zainwestować forsę?
Nie. Chcę zarobić forsę. Odchylił głowę i zaśmiał się cicho.
Nie nadajesz się do tego, dziecinko.
Zmrużyłam oczy.
Okay – rzekł w końcu. – Co ci chodzi po głowie?
Coś legalnego.
Są różne rodzaje legalności.
Coś całkowicie legalnego. Komandos nachylił się do mnie.
Pozwól, że zapoznani cię z moją etyką zawodową -powiedział ściszonym głosem. – Nie robię niczego, co uważam za moralnie niewłaściwe. Ale czasem mój kodeks odbiega od normy. Czasem mój kodeks jest nie do końca zgodny z oficjalnym prawem. Większość moich działań obejmuje tę szarą strefę, która rozciąga się poza granicami całkowitej legalności.
Więc dobra, co powiesz na to, by podsunąć mi coś z grubsza legalnego i zdecydowanie słusznego w aspekcie moralnym?
Jesteś pewna, że tego chcesz?
Tak. – Nie. Ani trochę.
Twarz Komandosa nie wyrażała żadnych uczuć.
Pomyślę o tym.
Wsunął się za kierownicę swojego wozu. Po chwili silnik zaskoczył i mój mistrz oddalił się.
A ja zostałam z zaginionym wujem, który – niewykluczone – poćwiartował jakąś kobietę, jej rozkawałkowane zwłoki zaś wepchnął do worka na śmieci. Zalegałam też z czynszem. Musiałam sobie jakoś poradzić zarówno z jednym, jak i drugim.
ROZDZIAŁ 2
Wróciłam do Cloverleaf Apartments i zostawiłam wóz na parkingu. Z tylnego siedzenia wzięłam czarne nylonowe szelki i przypięłam je, a wraz z nimi paralizator elektryczny, rozpylacz pieprzu i kajdanki. Potem udałam się na poszukiwanie dozorcy. Dziesięć minut później miałam już klucze do mieszkania Briggsa i stałam pod jego drzwiami. Zapukałam dwa razy i wrzasnęłam „kontrola”. Żadnej odpowiedzi. Otworzyłam drzwi kluczem i weszłam do środka. Briggsa nie było.
Cierpliwość to cecha, jaką musi się odznaczać dobry łowca nagród. Odczuwam jej brak. Rozejrzałam się za krzesłem i usiadłam naprzeciwko drzwi. Powiedziałam Sobie, że będę czekać aż do skutku, ale wiedziałam, że to kłamstwo. Po pierwsze, przebywanie w mieszkaniu Briggsa było odrobinę nielegalne. Po drugie, bałam się jak diabli. No dobra, Briggs miał tylko metr wzrostu… co wcale nie znaczyło, że nie może użyć broni. Albo że nie ma przyjaciół, którzy przypominają koszykarzy i są nieźle stuknięci.
Siedziałam tak już ponad godzinę, kiedy rozległo się pukanie do drzwi, a ja zobaczyłam, jak ktoś wsuwa do środka małą karteczkę.
Droga frajerko, wiem, że tam jesteś. Nie mam zamiaru wchodzić, dopóki nie znikniesz.
Wspaniale.
Dom, w którym mieszkam, uderzająco przypomina Cloverleaf. Ta sama ceglana bryła, to samo minimalisty-czne podejście do szczegółów. Większość mieszkańców stanowią starsi obywatele, plus kilku Latynosów, którzy rozpraszają monotonię życia. Po wyjściu od Briggsa wróciłam prosto do siebie. Po drodze wyjęłam ze skrzynki pocztę i nie musiałam do niej zaglądać, by wiedzieć, co to jest. Rachunki, rachunki, rachunki. Otworzyłam drzwi, rzuciłam korespondencję na blat szafki kuchennej i włączyłam sekretarkę. Żadnej wiadomości. Mój chomik, Rex, spał w swojej klatce, skulony w puszce po zupie.
Hej, Rex – powiedziałam. – Już jestem.
Rozległ się cichy szelest sosnowych trocin, ale nic poza tym. Rex nie jest typem wdzięcznego rozmówcy. Poszłam do lodówki po winogrona dla niego i znalazłam na drzwiach karteczkę:
Przyniosą kolację. Do zobaczenia o szóstej.
Nie było podpisu, ale zorientowałam się po stwardnieniu sutek, że to Morelli.
Wrzuciłam karteczkę do śmieci, a winogrono do klatki Reksa. Trociny poruszyły się niespokojnie. Rex wycofał się z kryjówki tyłem, wepchnął sobie winogrono do torby policzkowej, zamrugał lśniąco czarnymi oczkami, poruszył w moją stronę wąsami i podreptał z powrotem do swojej puszki.
Wzięłam prysznic, uporządkowałam włosy – żel i suszarka – włożyłam dżinsy i denimową koszulę, a potem padłam twarzą na łóżko, by pomyśleć. Robię to zwykle na plecach, ale nie chciałam niszczyć sobie fryzury przed wizytą Morellego.
Najpierw pomyślałam o Briggsie i o tym, jak by to było dobrze chwycić go za jego małe stopy i ściągnąć po schodach na dół, żeby tłukł tą swoją głupią jak melon łepetyną – łup, łup, łup – o stopnie.
Potem pomyślałam o wuju Fredzie i poczułam ostry ból w lewym oku. „Za jakie grzechy?” – spytałam głośno, ale nie było przy mnie nikogo, kto mógłby odpowiedzieć.
Prawdę mówiąc, Fred nie był Indianą Jonesem i, pomimo tych makabrycznych fotografii, nie przychodziło mi do głowy nic innego, jak tylko nagjy atak Alzheimera. Zaczęłam szukać w pamięci jakichś wspomnień dotyczących Freda, ale niewiele sobie przypomniałam. Kiedy się uśmiechał, to zawsze szeroko i nienaturalnie, a jego sztuczna szczęka przy tym klekotała. I chodził z wykrzywionymi na zewnątrz stopami… jak kaczka. To wszystko. Oto moje reminiscencje dotyczące wuja Freda.
Drzemałam podczas tej wędrówki aleją pamięci i nagle ocknęłam się wystraszona, ale całkowicie przytomna. Usłyszałam, jak ktoś wchodzi do mojego mieszkania, i serce zaczęło walić mi w piersi. Zamknęłam drzwi na klucz, kiedy wróciłam z miasta. A teraz ktoś je otwierał. I ten ktoś był w moim mieszkaniu. Wstrzymałam oddech. Błagam, Boże, niech to będzie Morelli. Myśl, że właśnie Morelli wkrada się do mojego mieszkania, niezbyt mi się podobała, ale było to o wiele lepsze niż spotkanie twarzą w twarz z jakimś paskudnym, zaślinionym facetem, który będzie chciał ściskać mi szyję tak długo, aż mój język przybierze fioletowy odcień.
Z trudem podniosłam się z łóżka i zaczęłam szukać jakiejś broni, zadowalając się satynowym różowym pantoflem na wysokim obcasie, pamiątką po drużbowaniu na ślubie przyjaciółki. Wypełzłam z sypialni, przemknęłam przez salon i zajrzałam ostrożnie do kuchni.
To był Komandos. Opróżniał zawartość dużej plastikowej torby do miski.
Jezu – powiedziałam. – Przestraszyłeś mnie na śmierć. Następnym razem pukaj.
Zostawiłem ci wiadomość. Myślałem, że będziesz na mnie czekać.
Nie podpisałeś się. Skąd mogłam wiedzieć, że to ty? Odwrócił się i spojrzał na mnie.
A były inne możliwości?
Morelli.
Znów razem?
Dobre pytanie. Zerknęłam na jedzenie. Sałatka.
Morelli przyniósłby kanapki z kiełbasą.
To świństwo cię zabije, dziecinko. Byliśmy łowcami nagród. Ludzie do nas strzelali. A Tropiciel martwił się o cholesterol i transaminazy.
Nie wiem, czy w ogóle będziemy długo żyć – zauważyłam.
Moja kuchnia jest mała, więc zdawało się, że Komandos, stojąc tuż obok, zajmuje mnóstwo przestrzeni. Sięgnął za mnie i wyjął z szafki na ścianie dwie miseczki.