Nie chodzi o długość życia – powiedział. – Tylko o jego jakość. Celem jest osiągnięcie czystości ciała i umysłu.
Masz czysty umysł i ciało? Spojrzał mi prosto w oczy.
Nie w tej chwili.
Hm.
Napełnił jedną miseczkę sałatką i podał mi.
Potrzebujesz pieniędzy.
Tak.
Są różne sposoby zarabiania.
Wpatrywałam się w swoją miseczkę, rozgrzebując zieleninę widelcem.
Prawda.
Komandos czekał, aż podniosę na niego wzrok.
Jesteś pewna, że tego chcesz?
Nie, nie jestem pewna. Nie wiem nawet, o czym mówimy. Nie mam pojęcia, czym się zajmujesz. Szukam po prostu dodatkowej pracy, by dorobić.
Jakieś ograniczenia czy preferencje?
Żadnych narkotyków czy nielegalnego handlu bronią.
Myślisz, że bawię się w narkotyki?
Nie. To byłoby bez sensu. Nałożył sobie sałatki.
W tej chwili mam na oku odnawianie. Brzmiało to zachęcająco.
Chodzi ci o wystrój wnętrz?
Właśnie. Chyba można to tak nazwać.
Skosztowałam sałatki. Była całkiem niezła, ale czegoś jej brakowało. Grzanek smażonych na maśle. Wielkich kawałów tłustego sera. I piwa. Na próżno szukałam wzrokiem drugiej torby. Sprawdziłam w lodówce. Tam też nie było piwa.
Wygląda to tak – zaczął Komandos. – Wysyłam ekipę, która zajmuje się odnawianiem, a potem zostawiam w budynku jednego czy dwóch ludzi. Ich zadaniem jest długoterminowa konserwacja. – Spojrzał znad swojej miski. – Trzymasz formę? Biegasz?
Pewnie. Cały czas biegam.
Nigdy nie biegam. Idea ćwiczeń fizycznych to w moim przypadku buszowanie po centrum handlowym. Komandos obrzucił mnie mrocznym spojrzeniem.
Kłamiesz.
No, ale zamierzam biegać.
Skończył jeść i odstawił miseczkę do zmywarki.
Przyjadę po ciebie o piątej rano.
Piąta rano? Żeby zabrać się do wystroju wnętrz?
Tak lubię.
W moim mózgu błysnęło światełko alarmowe.
Może powinnam wiedzieć coś więcej…
Rutynowa sprawa. Nic szczególnego – wyjaśnił i zerknął na zegarek. – Muszę iść. Spotkanie w interesach.
Nie zamierzałam spekulować na temat natury owego spotkania.
Włączyłam telewizor, ale nie znalazłam nic ciekawego do oglądania. Ani hokeja, ani komedii. Sięgnęłam do torebki i wyjęłam dużą kopertę z odbitkami ksero. Nie wiem dlaczego, ale zrobiłam kolorowe kopie zdjęć przed spotkaniem z Morellim. Udało mi się zmieścić po sześć na stronie, razem cztery strony. Teraz rozłożyłam je na stole.
Niezbyt przyjemny widok.
Kiedy fotografie znalazły się obok siebie, od razu dostrzegłam parę rzeczy. Mogłabym przysiąc, że było tylko jedno ciało i że nie należało do starszej osoby. Ani śladu siwizny we włosach. Skóra raczej młoda. Trudno określić płeć. Niektóre zdjęcia zrobiono z bliska. Inne z większej odległości. Nie przypuszczałam, by ktoś przekładał części ciała. Ale na paru zdjęciach torba była odwinięta, jakby chciano pokazać więcej z jej zawartości.
No dobra, Stephanie, postaw się na miejscu fotografa. Dlaczego robisz te zdjęcia? Swoiste trofeum? Wątpliwe, ani jedno nie przedstawiało twarzy denata czy denatki. A było ich dwadzieścia cztery, cała rolka filmu, więc wszystkie zostały zrobione. Gdybym chciała mieć pamiątkę z tego rodzaju makabry, wówczas z pewnością uwieczniłabym twarz. Tak samo jak przy morderstwie na zlecenie. Wymagane jest zdjęcie twarzy. Co zatem zostawało? Zapis wizualny, dokonany przez kogoś, kto nie chciał zniszczyć dowodów. Więc może wuj Fred natknął się na worek ze zwłokami i pobiegł po aparat. A potem co? Schował zdjęcia do szuflady i zniknął podczas zakupów.
Wydawało mi się to najbardziej prawdopodobne, choć pozbawione konkretnych podstaw. Prawdę mówiąc, zdjęcia mogły zostać zrobione nawet pięć lat temu. Ktoś mógł dać je Fredowi na przechowanie albo zrobić mu makabryczny żart.
Włożyłam odbitki z powrotem do koperty i chwyciłam torbę. Pomyślałam, że to strata czasu, ale mimo wszystko czułam, że muszę przeszukać okolice Grand Union.
Pojechałam do dzielnicy domków jednorodzinnych za centrum handlowym i zaparkowałam przy krawężniku. Wzięłam latarkę i ruszyłam na piechotę – obchodziłam ulice i boczne alejki, zaglądałam w krzaki i za pojemniki ze śmieciami, cały czas wołając głośno imię Freda. Kiedy byłam mała, miałam kotkę imieniem Katherine. Pojawiła się pewnego dnia na progu naszego domu i już została. Zaczęliśmy ją karmić na tylnym ganku, a ona po pewnym czasie znalazła sobie drogę do kuchni. Wychodziła nocami, by buszować po okolicy, a za dnia spała zwinięta w kłębek na moim łóżku. Pewnej nocy Katherine wyszła i już nie wróciła. Całymi dniami krążyłam po ulicach i alejkach, zaglądając w krzaki i za śmietniki, wołając ją po imieniu, tak jak teraz wołałam Freda. Matka powiedziała, że koty czasem odchodzą, kiedy zbliża się czas ich śmierci. Uważałam wtedy, że to bzdury.
Wygrzebałam się z łóżka o czwartej trzydzieści, powlokłam do łazienki i tak długo stałam pod prysznicem, aż do końca otworzyłam oczy. Po chwili skóra zaczęła mi się marszczyć od wody, doszłam więc do wniosku, że toaleta skończona. Wytarłam się ręcznikiem i potrząsnęłam głową, by ułożyć włosy. Nie wiedziałam, jak mam się ubrać do pracy, która polega na wystroju wnętrz, włożyłam więc to, co zawsze… dżinsy i T-shirt. A potem, by ożywić trochę ten banalny strój – mogło się przecież okazać, że naprawdę chodzi o wystrój wnętrz – dodałam jeszcze pasek i marynarkę.
Komandos czekał na parkingu, kiedy wyszłam z budynku tylnym wyjściem. Miał lśniąco czarnego rangę rovera o przyciemnianych szybach. Samochody Komandosa zawsze były nowe, a cel ich nabycia niejasny. Z tyłu siedziało trzech mężczyzn. Dwaj byli czarni, jeden rasy nieokreślonej. Wszyscy ostrzyżeni krótko, na modłę wojskową. Wszyscy też nosili czarne spodnie, jak antyterrory-tó, i czarne podkoszulki. I wszyscy byli potężnie umięśnieni. Ani grama tłuszczu. Żaden nie przypominał dekoratora wnętrz.
Usadowiłam się z przodu, obok Komandosa.
Ci z tyłu to ekipa remontowa? Komandos uśmiechnął się tylko w zamierającym mroku nocy i wyjechał z parkingu.
Jestem ubrana inaczej niż wy – zauważyłam. Komandos zatrzymał się na światłach przy Hamilton.
Z tyłu jest dla ciebie marynarka i kamizelka.
Nie chodzi o wystrój wnętrz, prawda?
Sztuka wystroju wnętrz ma różne odmiany, dziecinko.
Jeśli chodzi o tę kamizelkę…
Jest z kevlaru.
Kevlar to materiał kuloodporny.
Cholera – zaklęłam. – Nie znoszę, kiedy ktoś do mnie strzela. Sam zresztą wiesz.
To tak na wszelki wypadek – pocieszył mnie Komandos. – Prawdopodobnie nikt do nikogo nie będzie strzelał.
Prawdopodobnie?
Jechaliśmy w milczeniu przez centrum miasta. Komandos był w swoim zwykłym nastroju. Zatopiony w nieodgad-nionych myślach. Natomiast faceci z tyłu wyglądali tak, jakby nie myśleli w ogóle o niczym – nigdy. No i ja, osoba, która rozważała, czy nie prysnąć z auta na następnym skrzyżowaniu i nie popędzić na złamanie karku z powrotem do domu. A jednocześnie, choć może zabrzmi to śmiesznie, cały czas martwiłam się o Freda. Utkwił mi w głowie. Tak jak ta kotka, Katherine. Nie było jej już od piętnastu lat, a ja zawsze się oglądałam, kiedy tylko gdzieś mignął czarny kot. Chyba syndrom niewyjaśnionej sprawy.
Dokąd jedziemy? – spytałam w końcu.
Budynek mieszkalny przy Sloane Street. Trzeba trochę posprzątać.
Sloane biegnie równolegle do Stark, tyle że dwie przecznice dalej. Stark to najgorsza ulica w mieście – narkotyki, rozpacz i rudery. Dalej na południe getto ustępuje miejsca bardziej cywilizowanym okolicom, a sama Sloane w znacznej części stanowi linię demarkacyjną między bezprawiem a posłuszeństwem wobec Temidy. Toczy się bezustanna walka o zachowanie owego podziału i utrzymanie dilerów i prostytutek z dala od Sloane. Jak wieść niesie, Sloane zaczyna przegrywać.