Tak? A jak zamierza pani to zrobić? Zastrzelić mnie? Nie wolno strzelać do nieuzbrojonego człowieka. – Wyciągnął przed siebie dłonie. – Chce mnie pani zakuć w kajdanki? Myśli pani, że to takie proste – wyprowadzić mnie z mieszkania i zawlec na dół, nie robiąc z siebie przy tym idiotki? Wielka, zła łowczyni nagród chwyta niewy-rośniętą osobę. Tak właśnie się nazywamy, paniusiu. Nie jesteśmy karłami, pigmejami ani pokręconymi skrzatami. Jesteśmy ludźmi niewyrośniętymi. Jasne?
Odezwał się pager przy moim boku. Spojrzałam w dół, żeby sprawdzić, kto to, i nagle łup! Briggs zatrzasnął mi drzwi przed samym nosem i zamknął się na cztery spusty.
Frajerka! – zawołał ze środka.
No cóż, nie poszło tak łatwo, jak przypuszczałam. Miałam do wyboru – wyłamać drzwi i stłuc go na kwaśne jabłko albo odpowiedzieć na sygnał matki. Żadna z tych możliwości nie była specjalnie pociągająca, ale z dwojga złego wolałam matkę.
Moi rodzice mieszkają w zakątku Trenton, zwanym krótko Burg. Tak naprawdę nie da się stamtąd wyjechać. Można przenieść się na Antarktydę, ale jeśli ktoś urodził się i wychował w Burg, to i tak pozostanie burgerczykiem na całe życie. Domy są małe i obsesyjnie zadbane. Telewizory wielkie i głośne. Posesje wąskie. Rodziny szeroko rozgałęzione. Nikt tu nie mówi o obowiązku sprzątania po czworonogach. Jeśli twój ulubieniec narobi komuś na trawnik, rano znajdziesz gówienko na swoim ganku. Życie w Burg jest proste.
Wrzuciłam bieg, wyjechałam z parkingu, ruszyłam w stronę Hamilton, a potem dotarłam do szpitala Świętego Franciszka. Moi rodzice mieszkają dwie przecznice dalej, przy Roosevelt Street. Ich dom to dwupoziomo-wiec, zbudowany w czasach, gdy rodziny potrzebowały tylko jednej łazienki, a naczynia zmywało się w zlewie.
Kiedy podjechałam do krawężnika, matka stała już w drzwiach. Obok niej dojrzałam babcię Mazurową. Były niskimi, szczupłymi kobietami o rysach twarzy sugerujących mongolskich przodków… z gatunku tych najbardziej okrutnych.
Dzięki Bogu, że jesteś! – zawołała matka, przypatrując mi się bacznie, gdy wysiadałam z wozu i szłam w jej stronę. – Co to za buty? Wyglądają jak walonki.
W zeszłym tygodniu wybrałam się z Betty Szajak i Emmą Getz do lokalu z męskim striptizem i tańcami -powiedziała babka. – Paraduje tam kilku panów, wyglądają jak budowlańcy, bo mają takie same buty. Nagle, zanim człowiek się zorientuje, zdzierają z siebie ubranie i zostają tylko w tych butach i czarnych jedwabnych slipach, w których obnoszą swoje dzwoneczki. Matka zacisnęła wargi i przeżegnała się.
Nie mówiłaś mi o tym – zwróciła się do babki.
Chyba zapomniałam. Początkowo wybrałyśmy się na loteryjkę do kościoła, ale okazało się, że nic z tego, bo akurat było zebranie kółka różańcowego. Postanowiłyśmy więc obejrzeć sobie chłopców w tym nowym klubie w śródmieściu. – Babka trąciła mnie łokciem. – Wsadziłam jednemu w majtki piątaka!
Jezu Przenajświętszy – odezwał się z salonu ojciec, szeleszcząc gazetą.
Babcia Mazurowa zamieszkała z moimi rodzicami kilka lat temu, kiedy dziadek Mazur przeniósł się na łono Abrahama. Matka traktuje tę sytuację w kategoriach rodzinnego obowiązku. Ojciec wrócił do lektury.
O co chodzi? – spytałam. – Dlaczego mnie wezwałyście?
Potrzebujemy detektywa – wyjaśniła babka. Matka zrobiła zniecierpliwioną minę i pchnęła mnie w stronę kuchni.
Zjedz pierniczek – powiedziała, stawiając puszkę na laminowanym kuchennym stole. – Chcesz szklankę mleka? Może coś przekąsisz?
Podniosłam pokrywkę i zajrzałam do środka. Czekoladowe. Moje ulubione.
Powiedz jej – zwróciła się babka do mojej matki, szturchając ją w bok, mnie zaś uprzedziła: – Poczekaj, aż usłyszysz. To naprawdę niesamowite.
Spojrzałam z uniesionymi brwiami na matkę.
Mamy problem rodzinny – wyjaśniła. – Wuj Fred zaginął. Wyszedł na zakupy i dotąd nie wrócił.
Kiedy wyszedł?
W piątek.
Zastygłam z piernikiem w uniesionej dłoni.
Jest poniedziałek!
Niedy numer, co? – zauważyła babka. – Założę się, że porwali go kosmici.
Wuj Fred jest ożeniony z kuzynką babki, Mabel. Gdybym miała określić jego wiek, to umiejscowiłabym go między siedemdziesiątką a nieskończonością. Kiedy ludzie zaczynają się garbić i pokrywać zmarszczkami, wszyscy wydają mi się jednakowi. Wuj Fred to ktoś, kogo widywałam na ślubach i pogrzebach, czasem na targu mięsnym, gdzie kupował kawałek kiełbasy bolońskiej. Ed-die Such, izeźnik, kładł kiełbasę na wadze, a wtedy wuj Fred zwykł mówić: „Położyłeś kiełbasę na papierze świecowym. Ile waży taki papier? Masz go odliczyć od wagi”.
Wsunęłam piernik do ust.
Zgłosiliście zaginięcie na policji?
Mabel zrobiła to od razu – odparła matka.
No i co?
No i nic.
Podeszłam do lodówki i nalałam sobie szklankę mleka.
A co z samochodem? Znaleźli go?
Stał na parkingu przed centrum handlowym, no wiesz, Grand Union. Był zamknięty.
Nigdy nie doszedł do siebie po tym wylewie w dziewięćdziesiątym piątym – zauważyła babka. – Winda w tej jego łepetynie nie dociera już na samą górę, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Pewnie powędrował w siną dal, jak któryś z tych nieszczęśników cierpiących na Alzheimera. Przyszło komuś do głowy zajrzeć do supermarketu? Może Fred wciąż stoi między półkami, bo nie może się zdecydować, co kupić.
Ojciec siedzący w salonie mruknął coś na temat windy w łepetynie babki, matka zaś posłała mu przez ścianę wściekłe spojrzenie.
Pomyślałam, że to bardzo dziwne. Wuj Fred zaginął. Takie rzeczy nie zdarzały się w naszej rodzinie.
Wybrał się ktoś na poszukiwania?
Ronald i Walter. Obeszli okolice wokół Grand Union, ale nikt go nie widział.
Ronald i Walter byli synami Freda. Pewnie wzięli do pomocy swoje dzieci.
Doszłyśmy do wniosku, że tylko ty możesz to rozgryźć – wyjaśniła babka. – Chodzi o to, że się zajmujesz… no wiesz, szukaniem ludzi.
Szukam kryminalistów.
Ciotka Mabel byłaby bardzo wdzięczna, gdybyś rozejrzała się za Fredem – wtrąciła matka. – Może z nią pogadasz?
Potrzebuje detektywa – odparłam. – A ja nie jestem detektywem.
Mabel upiera się przy tobie. Powiedziała, że nie chce, by to wyszło poza rodzinę.
Mój wewnętrzny radar zaczął wykonywać powolny obrót.
Czy jest coś, czego mi nie mówicie?
A co tu mówić? – zdziwiła się matka. – Człowiek oddalił się od swojego samochodu, to wszystko. Wypiłam mleko i opłukałam szklankę.
W porządku. Pogadam z ciotką Mabel. Ale niczego nie obiecuję.
Wuj Fred i ciotka Mabel mieszkają przy Baker Street, na obrzeżach Burg, trzy przecznice za domem moich rodziców. Ich dziesięcioletni pontiak kombi stał przy krawężniku i był równie długi jak szeregowiec, pod którym parkował. Mieszkają tu od niepamiętnych czasów – wychowali w tym domu dwójkę dzieci, radowali się piątką wnucząt i dogryzali sobie jak diabli od dobrych pięćdziesięciu lat.
Otworzyła mi ciotka Mabel. Była bardziej zaokrągloną, delikatniejszą wersją babci Mazurowej. Na głowie miała nieskazitelną trwałą. Ubrana była w żółte spodnie z poliestru i podobną bluzkę w kwiaty. W uszach nosiła wielkie klipsy. Usta umalowała na jasnoczerwony kolor, a brwi przyciemniła na brązowo.
Tak mi miło – powiedziała na powitanie. – Wejdź do kuchni. Mam tort czekoladowy, prosto od Giovichinnie-go. Najlepszy, z migdałami.
W Burg przestrzegano pewnych zasad. Nieważne, czy męża porwali kosmici, gości należało poczęstować tortem czekoladowym.
Poszłam za ciotką Mabel i czekałam, aż pokroi ciasto. Nalała kawy i usiadła po drugiej stronie stołu.
Przypuszczam, że twoja matka powiedziała ci o wuju Fredzie – zaczęła. – Pięćdziesiąt dwa lata małżeństwa i ciach – Fred nagle znika.
Miał jakieś problemy natury medycznej?
Był zdrowy jak koń.
A ten wylew?
No tak, ale każdy ma czasem jakiś wylew. Fredowi zbytnio nie zaszkodził. Fred przez cały czas pamiętał o rzeczach, których nikt inny by sobie nie przypomniał. Jak ta historia ze śmieciami. Kto by sobie tym głowę zawracał? Tyle hałasu o nic.
Wiedziałam, że pożałuję swojego pytania, ale nie mogłam milczeć.
Z jakimi śmieciami?
Mabel wzięła sobie kawałek ciasta.
W zeszłym miesiącu na śmieciarce jeździł nowy kierowca. Zbierając worki, ominął nasz dom. Zdarzyło się to tylko raz, ale czy mój mąż zapomniałby o czymś takim? Nie. Fred nigdy o niczym nie zapominał. Zwłaszcza gdy dotyczyło to pieniędzy. Więc pod koniec miesiąca Fred zażądał zwrotu dwóch dolarów. Płacimy za wywóz śmieci co kwartał, więc ten jeden dzień był już opłacony.