Выбрать главу

Spojrzałam w kierunku wejścia i rzeczywiście, stała tam… babka Joego, Bella. Była niewysoką kobietą o siwych włosach i przenikliwym, sokolim wzroku. Ubrała się na czarno i wyglądała jak rodowita Sycylijka, która rządzi rodziną i zamienia życie synowych w piekło. Niektórzy wierzyli, że Bella posiada niezwykłą moc… Inni uważali ją za obłąkaną. Nawet sceptycy obawiali się jej gniewu.

Bella powiodła spojrzeniem po tłumie i zatrzymała wzrok na mnie.

Ty – rzuciła, wskazując mnie palcem. – Ty, chodź tutaj.

O cholera – wyszeptałam do Joego. – Co teraz?

Nie okaż tylko strachu, a wszystko będzie dobrze -odparł Joe, prowadząc mnie przez tłum gości. Jego opiekuńcza dłoń spoczywała na moich plecach.

Pamiętam tę osobę – zwróciła się Bella do Joego, mając na myśli mnie. – To ta, z którą teraz sypiasz.

No, tak prawdę mówiąc… – zaczęłam. Joe musnął moją szyję ustami.

Próbuję.

Widzę dzieci – oświadczyła Bella. – Dasz mi jeszcze więcej wnuków. Znam się na tych sprawach. Mam oko. -Poklepała mnie po brzuchu. -Jesteś dziś płodna. Dziś jest odpowiednia pora.

Popatrzyłam na Joego.

Nie martw się – uspokoił mnie. – Zabezpieczę się. Poza tym nie wierzę w żadne oko.

Ha! – zawołała Bella. – Skierowałam oko na Raya Barkolowskiego i wypadły mu wszystkie zęby. Joe uśmiechnął się do babki.

Ray Barkolowski miał paradontozę. Bella pokręciła głową.

Młodzi ludzie – rzuciła pogardliwie. – W nic nie wierzą. – Wzięła mnie za rękę i pociągnęła za sobą. – Chodź. Powinnaś poznać rodzinę.

Spojrzałam przez ramię i, patrząc na Joego, wymówiłam bezgłośnie: „Pomocy!”

Jesteś zdana na własne siły – oświadczył Joe. – Potrzebuję drinka. I to dużego.

To kuzyn Joego, Louis – objaśniła mnie głośno babka Bella. – Louis zdradza żonę.

Louis wyglądał jak trzydziestoletni bochenek świeżo wypieczonego chleba. Miękki i pulchny. Pochłaniał właśnie przystawki. Stał obok niewysokiej kobiety o oliwkowej cerze, a sądząc po spojrzeniu, jakim go obrzuciła, musieli być małżeństwem.

Babciu Bello – powiedział chrapliwym gjosem. Policzki miał upstrzone czerwonymi plamami, usta pełne kuleczek krabowych. – Nigdy bym nie…

Milczeć – nakazała babka. – Wiem swoje. Nie zdołasz mnie okłamać. Przeniknę cię okiem.

Louis przełknął odrobinę kraba i chwycił się za gardło. Twarz mu poczerwieniała, potem zrobiła się sina. Zamachał rozpaczliwie rękami.

Dławi się! – zawołałam.

Babka Bella przyłożyła palec do oka i uśmiechnęła się niczym zła wiedźma z Czarnoksiężnika z Oz.

Poczęstowałam Louisa potężnym ciosem między łopatki. Z ust wyleciała mu kulka.

Babka Bella nachyliła się ku niemu.

Jeszcze raz oszukasz, a zabiję cię – oświadczyła. Ruszyłyśmy w stronę grupki kobiet.

Jedno musisz wiedzieć o mężczyznach z rodu Mo-rellich – powiedziała. – Nie wolno im niczego odpuszczać.

Joe trącił mnie z tyłu i wsunął mi w dłoń kieliszek.

Jak ci idzie?

Nieźle. Babka Bella przeniknęła okiem Louisa. -Łyknęłam drinka. – Szampan?

Z czystego cyjanku – odparł.

O ósmej kelnerki zaczęły sprzątać talerze ze stołów, orkiestra grała, a włoskie damy tańczyły ze sobą na parkiecie. Między krzesłami biegały dzieciaki, piszcząc i drąc się wniebogłosy. Przyjęcie przeniosło się do baru. Mężczyźni stali z boku, paląc cygara i gadając o niczym.

Morelli wykręcił się od tego rytuału i siedział w swobodnej pozie na krześle, obserwując guziki przy mojej sukience.

Moglibyśmy się teraz urwać – zaproponował. – Nikt by nie zauważył.

Z wyjątkiem babki Belli. Cały czas patrzy w naszą stronę. Może się szykuje do kolejnego ataku swoim okiem.

Lubi mnie najbardziej z wszystkich wnuków – wyznał Morelli. – Jestem bezpieczny. Na mnie jej oko nie działa.

Więc twoja babka cię nie przeraża?

Tylko ty mnie przerażasz – odparł Morelli. – Zatańczymy?

To ty tańczysz?

Kiedy muszę.

Siedzieliśmy blisko siebie, stykając się kolanami. Nachylił się, ujął moją dłoń i pocałował jej wnętrze. Poczułam, jak kości w moim ciele płoną i zaczynają się roztapiać.

Usłyszałam, że zbliża się ktoś w szpilkach. Uchwyciłam kątem oka błysk złota.

Przeszkodziłam w czymś? – spytała Terry Gilman. Na wargach miała błyszczącą szminkę i odsłaniała krwiożercze, nieskazitelnie białe zęby.

Witaj, Terry – zwrócił się do niej Joe. – Co słychać?

Frankie Russo demoluje męską toaletę. Mówi coś o swojej żonie, która jadła sałatkę kartoflaną z widelca Hectora Santiago.

Chcesz, żebym z nim pogadał?

Albo go zastrzelił. Ty jeden masz tu pozwolenie na broń. Odstawia niezłą demolkę.

Morelli znów pocałował mnie w rękę.

Nie odchodź nigdzie.

Oddalili się razem, ja zaś przeżyłam chwilę zwątpienia. Wcale nie musieli pójść do męskiej toalety. To głupie, powiedziałam sobie. Joe nie jest już taki.

Pięć minut później wciąż go nie było, a ja z trudem panowałam nad ciśnieniem krwi. Moją uwagę zwrócił jakiś sygnał, dobiegający z dali. Uświadomiłam sobie z przestrachem, że słychać go całkiem blisko – to był mój telefon komórkowy, którego dźwięk tłumiła torebka.

Dzwoniła Sandy.

Jest tutaj! – powiedziała zaaferowana. – Byłam akurat z psem na spacerze, jak spojrzałam w okno Ruzicków i go zobaczyłam. Oglądał telewizję. Widać było wyraźnie, bo paliły się wszystkie światła, a pani Ruzick nigdy nie zaciąga zasłon.

Podziękowałam Sandy i zadzwoniłam do Komandosa. Nie odebrał, zostawiłam więc wiadomość na sekretarce. Spróbowałam połączyć się z jego wozem i komórką. Też nic. Zadzwoniłam na pager i zostawiłam numer swojej komórki. Stukałam palcami w stół przez pięć minut i czekałam, aż oddzwoni. Nie oddzwonił. I ani śladu Joego. Z mojej głowy zaczęły wydobywać się cieniutkie smużki dymu.

Dom Ruzicków znajdował się trzy przecznice dalej. Miałam ochotę tam pojechać i przyjrzeć się sytuacji z bliska, nie chciałam jednak porzucać w takiej chwili Joego. Żaden problem, powiedziałam sobie. Idź i go znajdź. Jest w męskiej toalecie. Spytałam kilka osób, czy nie widziały Joego. Niestety, nikt nie miał pojęcia, gdzie mogłabym go znaleźć. I wciąż nie było sygnału od Komandosa.

Teraz dymiły mi już uszy. Pomyślałam, że jeśli tak dalej pójdzie, to zacznę gwizdać jak czajnik. Czyż nie byłoby to stresujące?

Okay, zostawię mu wiadomość, postanowiłam. Miałam pióro, ale ani kawałka papieru, napisałam więc na serwetce: Zaraz wracam. Muszę zająć się NSS-em od Komandosa. Serwetkę oparłam o szklankę z drinkiem Joego i wyszłam z przyjęcia.

Pokonałam energicznym krokiem trzy przecznice i zatrzymałam się naprzeciwko domu Ruzicka, po drugiej stronie ulicy. Alphonse był u siebie, jak najbardziej realny, i oglądał telewizję. Widziałam go jak na dłoni przez okno w salonie. Nikt nigdy jeszcze nie oskarżył go o inteligencję. To samo można było powiedzieć o mnie, gdyż nie omieszkałam zabrać torebki, ale zostawiłam na przyjęciu sweter i komórkę. Teraz, stojąc bez ruchu, marzłam jak diabli. Nie ma sprawy, powiedziałam sobie. Wróć tam, weź swoje rzeczy i przyjdź tu.

Był to dobry pomysł, ale jak na złość Alphonse akurat wstał, podrapał się po brzuchu, podciągnął gacie i wyszedł z pokoju. Do diabła. Co teraz?

Znajdowałam się po drugiej stronie ulicy, przycupnięta

148 między dwoma samochodami. Miałam dobry widok na salon i fronton domu, ale nic więcej. Rozważałam właśnie to zagadnienie, kiedy usłyszałam, jak otwierają się tylne drzwi, a potem zamykają. Cholera. Wyszedł z mieszkania. Zaparkował pewnie w alejce za domem.

Przebiegłam ulicę i ukryłam się w cieniu przy bocznej ścianie. Widziałam zarys masywnej sylwetki Alphonse’a Ruzicka, zmierzającego w stronę alejki z torbą w ręku. Był oskarżony o włamanie i napad z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Liczył czterdzieści sześć lat i ważył dobrze ponad sto kilo, z czego większość mieściła się w bebechach. Miał maleńką główkę wielkości łebka od szpilki, a w niej proporcjonalnie duży mózg. Przeklęty Komandos. Gdzie on się, u diabła, podziewa?

Alphonse był już w połowie podwórza, kiedy zawołałam. Nie miałam broni. Nie miałam kajdanek. Nie miałam niczego, ale i tak zawołałam. Nic innego nie przyszło mi do głowy.

Stój! – krzyknęłam. – Agentka specjalna! Padnij na ziemię!

Alphonse nawet nie spojrzał za siebie. Rzucił się do ucieczki, przecinając pędem podwórze, zamiast kierować się w stronę alejki. Biegł, ile sił w nogach, przeszkadzał mu jednak tłusty tyłek i przepełniony piwem brzuch. W prawej dłoni kurczowo ściskał torbę. Psy szczekały, ganki rozbłyskiwały światłem, a na tyłach domów, wzdłuż całej ulicy, otwierały się gwałtownie drzwi.