– Nie podoba mi się ten obrazek – oświadczył Morelli. – Wolałbym wiedzieć o tym wszystkim wcześniej.
– Dopiero teraz poskładałam wszystko do kupy.
– I zdążyłaś przede mną. Byłem naprawdę głupi. Opowiedz mi o tym lipnym bukmacherze.
– Mokrym.
– Tak. Jak go zwał, tak go zwał. Uniosłam zdziwiona brwi.
– Myślałam, że pracujecie razem.
– Jak on wygląda?
– Jak hydrant z brwiami. Mniej więcej mojego wzrostu. Brązowe włosy. Długie. Łysieje na czole. Wygląda jak facet z ulicy. Porusza się i gada jak gliniarz. Lubi piwo. Coronę.
– Znam go, choć trudno powiedzieć, żebym z nim pracował. On działa w pojedynkę.
– Przypuszczam, że nie chcesz podzielić się ze mną tym, co wiesz?
– Nie mogę. Błędna odpowiedź.
– No dobra, powiem wprost – odparłam. – Jakiś federalny łazi za mną od wielu dni, koczuje na moim progu, włamuje się do mojego mieszkania, a ty uważasz, że to w porządku?
– Nie, wcale tak nie uważam. Myślę, że powinno mu się za to dokopać. Nie wiedziałem, że to robi, i możesz być pewna, że zamierzam położyć temu kres. Tyle że nie mogę ci powiedzieć, o co w tej chwili chodzi. Ale mogę powiedzieć ci coś innego - żebyś się wycofała. Odtąd my zajmujemy się tą sprawą. Najwyraźniej zmierzamy w tym samym kierunku.
– Dlaczego to ja mam się wycofać?
– Ponieważ to ciebie chcą wysadzić w powietrze. Widziałaś, żeby mój samochód eksplodował?
– Dzień się jeszcze nie skończył. Odezwał się pager Morellego. Joe spojrzał na wyświetlacz i westchnął.
– Na mnie czas. Podwieźć cię do domu?
– Dzięki, ale muszę jeszcze zostać. Nie jestem pewna, co Komandos zechce zrobić z porschem.
– Niedługo będziemy musieli o nim pomówić – zauważył Morelli.
O rany. Umieram z niecierpliwości.
Morelli obszedł podnośnik i wsiadł do zakurzonego forda śliwkowego koloru. To był bez wątpienia wóz firmowy. Joe uruchomił go i wyjechał z placu.
Skupiłam uwagę na operatorze podnośnika. Manewrował ramieniem dźwigu nad ciężarówką. Zamocowano linę i śmieciarka powędrowała wolno do góry, odsłaniając resztki porsche.
Zauważyłam coś czarnego za podnośnikiem. Mercedes Komandosa.
– W samą porę – powiedziałam, kiedy się zbliżył. Spojrzał na wbity w asfalt, płaski i popalony kawałek metalu.
– To porsche – wyjaśniłam. – Eksplodował, a wtedy śmieciarka przewróciła się na bok i przygniotła go.
– Najbardziej podoba mi się fragment dotyczący śmieciarki.
– Bałam się, że będziesz wściekły.
– O samochody nietrudno, dziecinko. Gorzej z ludźmi. Nic ci się nie stało?
– Nie, miałam szczęście. Chciałam tylko zobaczyć, co zrobisz z porschem.
– Niewiele da się zrobić z tym poległym żołnierzem -odparł. – Chyba go tu zostawimy.
– To był świetny wóz.
Komandos obrzucił wrak ostatnim spojrzeniem.
– Bardziej przydałby ci się transporter opancerzony -orzekł, prowadząc mnie do mercedesa.
Paliły się już uliczne latarnie, kiedy minęliśmy Broad. Mrok się pogłębiał. Komandos pojechał wzdłuż Roebling i zatrzymał się przed Rossinim.
– Muszę się tu spotkać za kilka minut z pewnym facetem. Wejdź ze mną i zamów sobie drinka. Jak skończę, możemy zjeść wczesną kolację. Nie będę długo zajęty.
– Branża łowcy nagród?
– Nieruchomości – skorygował Komandos. – Spotykam się z moim prawnikiem. Ma dla mnie dokumenty do podpisania.
– Kupujesz dom? Otworzył mi drzwi.
– Biurowiec w Bostonie.
Rossini to znakomita restauracja w Burg. Sympatyczna mieszanka – elegancka przytulność, lniane obrusy, serwetki i jedzenie najwyższej klasy. W głębi sali, przy niewielkim dębowym barze, stało kilku mężczyzn w garniturach. Parę stolików było już zajętych. Wiedziałam, że za pół godziny zrobi się tu tłoczno.
Komandos zaprowadził mnie do baru i przedstawił swojemu prawnikowi.
– Stephanie Plum – powtórzył adwokat. – Wyglądasz znajomo.
– Nie zamierzałam spalić domu pogrzebowego – zastrzegłam się. – To był wypadek. Pokręcił głową.
– Nie, to nie to. – Nagle się uśmiechnął. – Mam. Byłaś zamężna z Dickiem Orrem. Pracował u nas krótko.
– Wszystko, co robił Dick, trwało krótko – zauważyłam. Zwłaszcza nasze małżeństwo. Świnia.
Dwadzieścia minut później Komandos skończył załatwiać interesy, a jego prawnik dopił drinka i wyszedł, ruszyliśmy więc do stolika. Komandos był tego dnia czarny. Czarny T-shirt, czarne spodnie, czarne buty i czarna żeglarska kurtka. Nie zdjął jej i wszyscy obecni wiedzieli dlaczego. Komandos nie należał do ludzi, którzy zostawiają broń w schowku obok kierownicy.
Złożyliśmy zamówienie i mój mentor odchylił się na swoim krześle.
– Nigdy nie mówisz o swoim małżeństwie.
– Ty nie mówisz o niczym. Uśmiechnął się.
– Dyskrecja.
– Byłeś kiedykolwiek żonaty?
– Dawno temu.
Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi.
– Dzieci?
Przyglądał mi się całą minutę, nim odparł:
– Mam córkę. Dziewięć lat. Mieszka z matką na Florydzie.
– Widujesz ją?
– Kiedy jestem w tamtych stronach.
Kim był ten człowiek? Posiadał na własność biurowce w Bostonie. I był ojcem dziewięcioletniej dziewczynki. Z trudem dopasowałam tę wiedzę do mojego obrazu Komandosa – handlarza bronią – łowcy nagród.
– Opowiedz mi o bombie – zmienił temat. – Odnoszę wrażenie, że mam braki w informacjach na temat twojego życia.
Przedstawiłam mu swoją teorię.
Wciąż siedział w swobodnej pozie, ale jego usta zacisnęły się groźnie.
– Bomby to nic dobrego, dziecinko. Są naprawdę paskudne. Mogą zatruć życie.
– Masz jakieś propozycje?
– Owszem. Zastanawiałaś się kiedyś nad wakacjami? Zmarszczyłam nos.
– Nie stać mnie na wakacje.
– Dam ci zaliczkę za usługi. Poczułam rumieniec na twarzy.
– Co się tyczy tych usług… Zniżył głos:
– Nie płacę za usługi, które masz na myśli.
O rany.
Zajęłam się swoim makaronem.
– I tak bym nie pojechała. Nie odpuszczę sobie wuja Freda. Poza tym gdzie miałabym zostawić Reksa? Nie mówiąc już o tym, że zbliża się Halloween. Nie chciałabym tego stracić.
Halloween to jedno z moich ulubionych świąt. Kocham rześkie powietrze, dynie i makabryczne ozdoby. Gdy byłam dzieckiem, nigdy nie zależało mi na słodyczach, które zbiera się po domach. Szalałam na punkcie przebierania. Być może kryje się w tym jakaś prawda o mojej osobowości, ale dajcie mi tylko maskę, a poczuję się szczęśliwa. Nie jedną z tych paskudnych, gumowych maszkar, zakrywających całą głowę, pod którymi człowiek oblewa się potem. Najbardziej lubię opaski na oczy, w których wygląda się jak Zorro. A do tego odpowiednio pomalowana twarz.
– Nie chodzę już oczywiście po domach i nie straszę ludzi, żeby wyciągnąć od nich słodycze – wyjaśniłam, dziobiąc kawałek kiełbasy. – Idę do moich rodziców i sama rozdaję słodkości. Przebieramy się z babcią Mazurową, żeby dzieci miały ubaw. W zeszłym roku ja byłam Zorro, a babka odgrywała Cruellę Demon. W tym roku przebierze się chyba za którąś ze Spice Girls.
– Widzę cię w przebraniu Zorro – oświadczył Komandos.
Zorro to jeden z moich ulubionych bohaterów. Zorro jest niesamowity.
Na deser wzięłam sobie tiramisCE, ponieważ to Komandos płacił i ponieważ u Rossiniego przyrządzali orgazmiczne tiramisCE. Komandos oczywiście zrezygnował z deseru, nie chcąc zatruwać organizmu cukrem. Nie pragnął bynajmniej posiadać na swoim płaskim jak deska brzuchu maleńkiej fałdki. Zgarnęłam ostatnie okruchy ciasta z kremem i sięgnęłam pod stół, by dyskretnie rozpiąć górny zatrzask dżinsów.
Nie jestem fanatyczką zgrabnej figury. Prawdę mówiąc, nie mam nawet w domu wagi. Oceniam stan swego ciała po łatwości, z jaką wciskam się w spodnie. I choć stwierdziłam to z niechęcią, dżinsy właściwie w ogóle na mnie nie wchodziły. Potrzebna mi była skuteczniejsza dieta. I program ćwiczeń fizycznych. Jutro, pomyślałam. Zacznę od jutra. Nie ma już mowy o wjeżdżaniu windą na pierwsze piętro czy pączkach na śniadanie.
Przyglądałam się Komandosowi, kiedy odwoził mnie do domu, obserwując szczegóły jego postaci w błysku reflektorów samochodowych i blasku lamp ulicznych. Nie nosił sygnetów na palcach. Na lewym nadgarstku zegarek. Szeroka nylonowa opaska na czole. Ani śladu kolczyków tym razem. Wokół oczu siatka cieniutkich zmarszczek. Skutek słońca, nie wieku. Zakładałam z dużą dozą prawdopodobieństwa, że ma od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu lat. Nikt nie wiedział tego dokładnie. Nikt też nie mógł powiedzieć nic konkretnego o jego przeszłości. Przemierzał bez trudu zakazane zaułki Trenton niczym swój teren łowiecki, krążąc po slumsach i dzielnicach etnicznych. Ale tego wieczoru tamten Komandos zniknął. Tego wieczoru bardziej przypominał kogoś z Wall Street.