– Maureen? – spytałam.
– Tak?
– Stephanie Plum… Chodziłyśmy razem do szkoły. Klepnęła się dłonią w czoło.
– Oczywiście! Gapa ze mnie. Allen wspomniał o tobie któregoś wieczoru. Mówił, że wstąpiłaś do banku – powiedziała. Jej uśmiech nagle przygasł. – Słyszałam o Fre-dzie. Przykro mi.
– Nie widziałaś go, prawda? – spytałam, tak na wszelki wypadek, gdyby trzymała go u siebie w piwnicy.
– Nie!
– Zawsze pytam – wyjaśniłam, gdyż wyglądała na zaskoczoną.
– Dobry pomysł. Mogłam go przecież widzieć gdzieś na ulicy.
– Właśnie.
Jak dotąd, nie dostrzegłam nigdzie nawet śladu Allena. Mógł oczywiście leżeć na górze, jeśli był naprawdę chory.
– Allen w domu? – spytałam Maureen. – Próbowałam złapać go w banku, ale wyszedł akurat na lunch, a potem musiałam się czymś zająć. Pomyślałam sobie, że pewnie jest już w domu.
– Nie. Zawsze wraca o piątej – wyjaśniła, a uśmiech powrócił na swoje miejsce. – Może wejdziesz i zaczekasz? Zaparzę herbaty ziołowej.
Wrodzone wścibstwo kazało mi skorzystać z propozycji, żeby przy okazji rozejrzeć się po domu Shempsky'ego. Z drugiej strony jednak pragnęłam ujrzeć następny dzionek, więc zastanawiałam się, czy to mądre pozostawiać buicka na pastwę losu.
– Dzięki, może innym razem – powiedziałam. – Muszę mieć oko na mój wóz.
– Mamo! – wrzasnęło z kuchni jakieś dziecko. – Tim-my wsadził sobie drażetkę do nosa.
Maureen pokiwała głową i uśmiechnęła się.
– Dzieci – powiedziała. – Wiesz, jak to jest.
– Mam tylko chomika – wyjaśniłam. – Raczej trudno wepchnąć mu cokolwiek do nosa.
– Zaraz wracam – rzuciła Maureen. – To potrwa tylko chwilę.
Weszłam do przedpokoju i rozejrzałam się, podczas gdy Maureen pośpieszyła do kuchni. Po prawej był salon. Duży, miły pokój w brązowych barwach. Pod ścianą stało pianino. Na nim zdjęcia rodzinne. Allen i Maureen z dzieciakami nad morzem, w Disneylandzie, podczas świąt Bożego Narodzenia.
Mnóstwo zdjęć. Nikt by pewnie nie zauważył, gdyby jedno znalazło się przypadkiem w mojej torbie.
Usłyszałam wrzask dziecka i szczebiot Maureen, która informowała nieszczęśnika, że wszystko jest okay i że zła drażetka już sobie poszła. W kuchni grał telewizor, więc w okamgnieniu chwyciłam najbliższą fotografię, wsunęłam do torby i błyskawicznie cofnęłam się do przedpokoju.
– Przepraszam – usprawiedliwiała się Maureen, wracając z kuchni. – Ani przez chwilę człowiek się nie nudzi. Wręczyłam jej wizytówkę.
– Może przekażesz Allenowi, żeby zadzwonił do mnie, jak wróci.
– Pewnie.
– A tak przy okazji, jakim wozem Allen jeździ?
– Jasnobrązowym taurusem. Ale mamy jeszcze lotusa.
– Allen ma lotusa?
– To jego zabawka.
Dość kosztowna.
Musiałam w drodze do domu przejechać obok centrum handlowego, skręciłam więc szybko na parking i zajrzałam do banku. Był już nieczynny, ale okienko dla kierowców wciąż funkcjonowało. Niewiele zyskałam. Al-len nie miał tu nic do roboty. Objechałam parking, ale nie znalazłam jasnobrązowego taurusa.
– Allen – powiedziałam głośno. – Gdzie jesteś?
Nagle przyszło mi do głowy, że skoro jestem w okolicy, to nie zawadzi zajrzeć do Irenę Tully. Chciałam pokazać jej zdjęcie Allena Shempsky'ego. Nigdy nie wiadomo, co może odblokować ludzką pamięć.
– Mój Boże – przywitała mnie Irenę. – Wciąż szukasz Freda? – Spojrzała ciekawie na buicka. – Jest z tobą babcia?
– Babcia w domu. Miałam nadzieję, że zechce pani rzucić okiem na jeszcze jedno zdjęcie.
– Czy to znowu nieboszczyk?
– Nie. Ten jest żywy.
Pokazałam jej fotografię rodzinną Shempskych.
– Jakie ładne – powiedziała Irenę. – Urocza rodzina.
– Rozpoznaje pani tu kogoś?
Trudno mi tak od razu powiedzieć. Mogłam gdzieś widzieć tego mężczyznę, ale nie wiem dokładnie, gdzie to było.
– Czy to może być ten sam człowiek, z którym Fred rozmawiał na parkingu?
– Chyba tak. Jeśli to nie był on, to ktoś bardzo do niego podobny. Wyglądał tak zwyczajnie. Pewnie dlatego nie mogę go sobie przypomnieć. Nie miał w sobie po prostu nic szczególnego. Nie nosił oczywiście kapelusza Mickey Mouse ani szortów.
Wzięłam od niej zdjęcie.
– Dzięki. Bardzo mi pani pomogła.
– Przychodź o każdej porze – zapraszała. – Masz zawsze takie ciekawe zdjęcia.
Ominęłam ulicę prowadzącą do mojego domu i jechałam dalej wzdłuż Hamilton, w stronę Burg. Myśląc o bombie, wpadłam na pewien plan. Ponieważ nigdzie się wieczorem nie wybierałam, postanowiłam zamknąć buicka w garażu rodziców, a ojca namówić, żeby mnie odwiózł swoim wozem. Buick stałby sobie bezpiecznie w domu rodziców, a ja dostałabym przy okazji kolację.
Nie groziło mi, że garaż będzie akurat zajęty, bo ojciec nigdy z niego nie korzystał. Używał go jako magazynu na puszki z olejem i stare opony. Pod ścianą ustawił warsztat z imadłem i pojemnikami na gwoździe i inne rzeczy. Nigdy nie widziałam, by ojciec przy nim pracował, ale kiedy miał już dość mojej babki, chował się w garażu i palił cygaro.
– Oho – oświadczyła babka na mój widok. – Niedobrze. Gdzie ten czarny samochód?
– Skradziono go.
– Tak szybko? Nie miałaś go nawet jeden dzień. Poszłam do kuchni i wzięłam klucze od garażu.
– Chcę zostawić u was buicka na noc – wyjaśniłam matce. – Nie będzie wam przeszkadzał? Matka chwyciła się za serce.
– Mój Boże, przez ciebie wysadzą nam garaż w powietrze.
– Nikt nie wysadzi wam garażu. Dopóki się nie upewni, że w nim jestem.
– Jest szynka na kolację – poinformowała matka. -Zostaniesz?
– Pewnie.
Wprowadziłam buicka do garażu, zamknęłam drzwi na cztery spusty i weszłam do domu, by uraczyć się szynką.
– Jutro miną dwa tygodnie, jak nie ma Freda – zauważyła przy stole babka. – Byłam pewna, że się do tej pory pokaże, w taki czy inny sposób. Nawet kosmici nie przetrzymują tak długo ludzi. Zwykle sondują człowiekowi wnętrzności i puszczają go wolno.
Ojciec tylko pochylił się nad swoim talerzem.
– Może zaczęli też sondować Freda, a on wykorkował. Jak myślisz, co wtedy zrobili? Wyrzucili go za burtę? Może ich statek przelatywał akurat nad Afganistanem i właśnie tam wuja wysadzili, a my nigdy już go nie znajdziemy? Dobrze, że nie jest kobietą, jeśli brać pod uwagę możliwość lądowania w Afganistanie. Słyszałam, że nie traktują tam kobiet za dobrze.
Matka zastygła z widelcem w powietrzu, a jej wzrok powędrował w stronę okna. Nasłuchiwała przez jakiś czas, po czym znów zabrała się do jedzenia.
– Nikt nie zbombarduje garażu – uspokoiłam ją. – Jestem tego prawie pewna.
– O rany, ale byłoby fajnie, gdyby ktoś go wysadził w powietrze – wyznała babka. – Miałybyśmy o czym gadać u fryzjera.
Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego nie oddzwonił do mnie Komandos. To było do niego niepodobne, zwykle odpowiadał natychmiast. Położyłam sobie torbę na kolanach i wsunęłam rękę w gąszcz śmiecia, by znaleźć telefon komórkowy.
– Czego szukasz? – spytała babka.
– Komórki. Mam tyle drobiazgów w torbie, że nigdy nie mogę niczego znaleźć.
Wyjmowałam wszystko po kolei i wykładałam na stół. Pojemnik z lakierem do włosów, szczotkę, kosmetyczkę, latarkę, minilornetkę, tabliczki z numerem rejestracyjnym beemki, lakier do paznokci, paralizator elektryczny.
Babka nachyliła się nad stołem.
– Co to jest?
– Paralizator.
– Co on robi?
Emituje ładunki elektryczne.
Ojciec nabrał na widelec kolejną porcję szynki, skupiając uwagę wyłącznie na swoim talerzu.
Babka wstała z miejsca i obeszła stół, by przyjrzeć się broni z bliska.
– Jak się tym posługujesz? – dopytywała się, biorąc paralizator do ręki i oglądając go uważnie. – Jak to działa? Wciąż grzebałam w torbie.
– Przystawiasz lufę do czyjegoś ciała i naciskasz spust – wyjaśniłam.
– Stephanie, odbierz to babce, zanim sama się porazi.
– Jest! – wykrzyknęłam triumfalnie. Wygrzebałam z torby komórkę i spojrzałam w okienko. Rozładowana bateria. Nic dziwnego, że Komandos nie zadzwonił.
– Zobacz, Frank – zwróciła się babka do ojca. – Widziałeś kiedyś coś takiego? Stephanie mówi, że wystarczy tym kogoś dotknąć i nacisnąć spust…