Przed uroczystościami Ernest zwołał nadzwyczajne zgromadzenie rady dyrektorów, na którym jeden z nich zauważył, że gdyby nie Luke Reilly, nic podobnego by się nie wydarzyło. Trzy lata temu Luke Reilly był goszczony jako Człowiek Roku na ich dorocznym bankiecie w uznaniu faktu, że jego trzy domy pogrzebowe stanowiły istne dobrodziejstwo dla lokalnego przemysłu kwiaciarskiego. W czasie wieczoru, kiedy to przyznano mu owo wyróżnienie, Cuthbert Boniface Goodloe był jego gościem przy jednym ze stolików, którego miejsca, za usilną namową organizatorów, Luke miał wykupić.
Goodloe był tak zachwycony czterominutowym filmem, wyprodukowanym przez Stowarzyszenie, o niezaprzeczalnym wpływie, jaki mają na rośliny rozmowy z nimi, że tego samego wieczoru podpisał deklarację członkowską.
Na zebraniu po śmierci Goodloe’a wszyscy jednogłośnie opowiedzieli się za tym, by w uznaniu dla Luke’a Reilly’ego za jego umiejętności łączenia ludzi, to właśnie jemu został wręczony na mającym się odbyć po pogrzebie obiedzie dyplom Stowarzyszenia. Niestety, ku ich rozczarowaniu, Reilly się nie zjawił. Jego zastępca, Austin Grady, zawiadomił ich o przykrym wypadku żony Luke’a.
Ernest był szczególnie zawiedziony, miał bowiem nadzieję osobiście wręczyć Luke’owi oprawiony dyplom, wypisany na najwspanialszym i odpowiednio kosztownym pergaminie oraz obramowany zasuszonymi kwiatami. Już cieszył się, widząc oczami wyobraźni pełną wzruszenia minę obdarowanego, gdy rozpakuje dyplom i odczyta zawarte w nim przesłanie.
DO WSZYSTKICH CZYTAJĄCYCH TE SŁOWA
Powitanie i gratulacje
Niniejszym czyni się wszem i wobec wiadomym,
że Luke Reilly za zasługę wprowadzenia
naszego ukochanego dobroczyńcy
Cuthberta Boniface’a Goodloe’a
do owczarni Kwiecistych
jest od tej chwili i po wsze czasy
i z mocy władzy i polecenia Rady Dyrektorów
nieprzymuszenie i bezwarunkowo
dożywotnim członkiem
Stowarzyszenia Nasiona-Sadzonki-Kwiaty-Drzewka Owocowe
przy Ogrodzie Stanowym New Jersey
wraz ze wszystkimi należnymi z tego tytułu
honorami, prawami i przywilejami.
Dano dwudziestego drugiego dnia grudnia,
w zaraniu nowego milenium
E Pluribus Unum
Kiedy Luke nie pojawił się na obiedzie, Grady zapewnił Ernesta, że niewątpliwie pryncypał wpadnie do biura domu pogrzebowego późnym popołudniem. Ernest poszedł tam o piątej, ale właściciel nie dawał znaku życia. Grady namawiał gościa gorąco, aby zostawił odświętnie opakowany prezent, ale to kompletnie nie wchodziło w rachubę. Niewiele jest w życiu takich sytuacji, myślał Ernest, kiedy można zobaczyć czystą, niezmąconą radość na twarzy członka tego samego stowarzyszenia. Jeżeliby było w ludzkiej mocy spotkać się z Lukiem Reillym, zanim on, Ernest, i Dolly w Wigilię wyjadą do jej rodziców, i dać mu ten prezent osobiście, zamierzał tak właśnie postąpić.
– Bumpy – odezwała się Dolly, nalewając mu drugą filiżankę kawy – jeśli chcesz jeszcze, wstąpić do domu pogrzebowego, zanim pojedziemy opiewać kolędy z naszym chórem, musimy się pośpieszyć.
– Jak zwykle masz rację. – Łyknął resztkę kawy i wstał od stołu.
Już dwadzieścia minut później pytał w biurze domu pogrzebowego o Luke’a Reilly’ego.
– Niestety, nie wiem, co się z nim dzieje. Coś musiało go zatrzymać.
Bumblesowi wydawało się, że wyczuwa irytację w głosie rozmówcy. Kusiło go, żeby wyjaśnić, co zawiera paczka, ale wtedy istniało ryzyko, że zniweczy efekt niespodzianki.
– Jeszcze tu wrócę – obiecał.
– Zamykamy o dziewiątej – ostrzegł go Grady. – Zostało tylko nieco ponad godzinę.
– Wobec tego będę jutro rano – odrzekł Bumbles ochoczo. Ostrożnie zabrał paczkę położoną uprzednio na krześle i zniknął w drzwiach, powtarzając w myślach fragment proklamacji: „Niniejszym czyni się wszem i wobec wiadomym, że Luke Reilly za zasługę wprowadzenia naszego ukochanego dobroczyńcy, Cuthberta Boniface’a Goodloe’a do owczarni Kwiecistych…”.
Bumbles nie mógł się doczekać chwili, kiedy to cały świat dowie się, co Luke Reilly dla nich uczynił.
Była 9.30 wieczorem, gdy ich samochód podjechał do osiedla, gdzie mieszkała Rosita. Alvirah i Regan uzgodniły między sobą scenariusz, według którego będą postępować po wejściu do mieszkania. Musiały niezwłocznie ocenić mężczyznę, który pozostawał z dziećmi. Jeżeli się okaże, że jest w bliskich stosunkach z Rositą, powiedzą mu, co się stało. Gdyby był tylko kimś, kto jej po prostu jedynie okazjonalnie pomagał, wówczas mu oznajmią, że siostra Maeve Marie jest gotowa natychmiast wsiąść do samochodu i przyjechać tu z Nowego Jorku.
Nora wspomniała im, że matka Rosity mieszka teraz w San Juan z resztą rodziny. Jack ostrzegł, że nie byłoby rozsądne zawiadamiać o sytuacji kogokolwiek z nich. „I tak nic nie mogliby pomóc – zauważył – a powstałby potworny problem, gdyby coś się wydostało na zewnątrz”.
– Ostrożnie, proszę – zwrócił uwagę kierowca, otwierając drzwi i wyciągając rękę, żeby pomóc Alvirah przy wysiadaniu. – Jest niezła ślizgawica.
– Jaki miły człowiek – powiedziała Alvirah do Regan, gdy już kierowały się chodnikiem do wejścia. – Nieswojo się czułam, kiedy naciskałam przycisk zasuwający tę szybę, oddzielającą kierowcę od pasażerów, żeby nie mógł nas usłyszeć.
– Ja także – odparła Regan. – Dlatego jestem zadowolona, że zaraz po wyjściu stąd zabierzemy się samochodem mamy. Tam będziemy mogły swobodnie rozmawiać, gdyby zadzwonił Jack Reilly. Albo może ktoś inny.
Alvirah dobrze wiedziała, że Regan mówiąc „ktoś inny”, myślała o porywaczach.
Kierowca miał rację, na chodniku potworzyły się już gdzieniegdzie tafelki lodu. Regan wzięła Alvirah pod rękę, żeby się nie poślizgnęła.
Przed wejściem do mieszkania Rosity mieszczącym się na parterze popatrzyły na siebie przez chwilę, po czym Alvirah zdecydowanym ruchem nacisnęła guzik dzwonka.
W saloniku Rosity Fred siedział na kanapie, a po obu jego stronach usadowili się śpiący już mali chłopcy. Słysząc dzwonek, Chris wyprostował się na siedzeniu.
– Może mamusia zapomniała kluczy – powiedział zmęczonym, lecz pełnym nadziei głosem.
Bobby też się rozprostował, trąc piąstkami oczy.
– Czy mamusia jest już w domu?
Fred czuł, jak coś go dławi w gardle. Ile to razy w swej pracy on naciskał dzwonek, przynosząc wiadomość o wypadku albo nawet czymś gorszym. Regan Reilly w czasie rozmowy telefonicznej wypowiadała się raczej niejasno. Z czym teraz przychodzi?
Po otwarciu drzwi w pierwszej chwili doznał uczucia ogromnej ulgi na widok dwóch postaci stojących w ciemności przed progiem. Ta ulga okazała się, niestety, krótkotrwała. Obok młodej kobiety, którą musiała być Reilly, stała starsza. Prawdopodobnie pracownica opieki społecznej, pomyślał ze ściśniętym sercem. Jeżeli tak, to znaczy, że Rosicie stało się coś strasznego.
– Fred Torres? – spytała młodsza kobieta.
Skinął głową.
– Jestem Regan Reilly.
– A ja Alvirah Meehan – niezwłocznie przedstawiła się druga.
– Proszę wejść – zaprosił Fred cicho.
Alvirah wkroczyła do mieszkania pierwsza. Rozejrzała się po pokoju. Dwóch małych chłopaczków stało koło siebie przy kanapie z wyrazem niepokoju i rozczarowania w dużych czarnych oczach.
– Więc który z was jest Chris, a który Bobby? – spytała z ciepłym, rozjaśniającym twarz uśmiechem. – Może sama zgadnę. Pani Reilly dużo mi o was opowiadała. Chris jest starszy, to musisz być ty. – Wskazała na wyższego z chłopców.