Rosita spojrzała w lusterko wsteczne i poprawiła czapkę kierowcy na kaskadzie czarnych, kręconych włosów. Ta praca w przedsiębiorstwie pogrzebowym to był naprawdę uśmiech losu, rozmyślała. Rozpoczęła ją w niepełnym wymiarze godzin w biurze, lecz gdy Luke dowiedział się. jaki z niej świetny kierowca, zaproponował:
– Rosito, jeżeli chcesz, możesz dorabiać jako szofer.
Obecnie często w takim charakterze obsługiwała pogrzeby. Usłyszała pukanie w szybę samochodu od swojej strony. Uniosła wzrok, spodziewając się zobaczyć twarz swego dobrodusznego szefa. Tymczasem jej oczom ukazała się jakby znajoma, męska fizjonomia, której jednak w tej chwili nie potrafiła zidentyfikować. Uchyliła nieco okno, przez które buchnął na nią kłąb papierosowego dymu.
Głowa mężczyzny zbliżyła się szybko, po czym nieoczekiwany gość ujawnił swą tożsamość głosem, artykułując słowa staccato:
– Cześć, Rosie. Jestem Petey Malarz. Pamiętasz mnie?
Jak mogłabym zapomnieć, pomyślała Rosita. Pamiętny, jaskrawożółto-zielony odcień, którym wymalował główną salę, gdzie wystawiano zwłoki w Domu Pogrzebowym Reilly’ego w Summit, stan New Jersey, odżył w jej pamięci. Nie zapomniała także reakcji Luke’a Reilly’ego, kiedy to zobaczył.
– Rosito – powiedział wtedy – nie wiem, śmiać się, płakać czy zwymiotować.
– Ja bym zwymiotowała, panie Reilly – zasugerowała Rosita.
Nie trzeba dodawać, że już nigdy więcej nie zgłaszano zapotrzebowania na usługi Peteya Malarza w żadnym z trzech domów pogrzebowych Reilly’ego.
Petey z własnej inicjatywy dodał jaskrawożółtej farby do przytłumionej zieleni, którą wybrał Luke, gdyż według malarza miejsce to wymagało nieco ożywienia.
– Krewnym zmarłych należy dodać otuchy – wyjaśnił im swe motywy. – Ta zieleń była naprawdę przygnębiająca. Miałem trochę żółtej w samochodzie, więc dolałem jej za darmo.
Na odchodne zaprosił Rositę na randkę, którą to propozycję bez wahania odrzuciła.
Zastanawiała się, czy Petey nadal ma cętki farby we włosach. Nie mogła tego ustalić, bowiem głowę dokładnie zakrywała mu czapka z ciepłymi nausznikami, zacieniająca też wąską, kościstą twarz. Chude ciało przyoblekał granatowy sztormiak. Postawiony kołnierz kurtki ocierał się o szarawą szczecinę na brodzie.
– Oczywiście, że cię pamiętam, Petey – odparła Rosita. – Co tutaj robisz?
Przestąpił z nogi na nogę.
– Wyglądasz świetnie, Rosie. Szkoda, że najważniejsi pasażerowie, których wozisz, nie mogą zachwycać się twoją urodą.
Uwaga ta oczywiście dotyczyła faktu, że Rosita czasami siadywała za kierownicą karawanu w kondukcie pogrzebowym.
– Zabawny jesteś, Petey. No to tymczasem. – Zaczęła podnosić szybę, lecz powstrzymała ją jego dłoń.
– Hej, tu, na dworze, można zamarznąć. Mogę wsiąść do samochodu? Muszę cię o coś zapytać.
– Petey, pan Reilly będzie tu lada chwila.
– Mnie też zajmie to tylko chwilę – zapewnił Petey.
Rosita niechętnie odblokowała zamek otwierający wszystkie drzwi. Oczekiwała, że mężczyzna obejdzie samochód dookoła i zajmie miejsce obok niej na przednim siedzeniu. Tymczasem Petey w mgnieniu oka otworzył tylne drzwi wozu i wślizgnął się do środka.
Wielce zirytowana takim zachowaniem intruza, odwróciła głowę, aby znaleźć się twarzą w twarz z mężczyzną siedzącym w tyle limuzyny, której zaciemnione z tamtej strony okna zasłaniały każdego przed spojrzeniem z zewnątrz. Widok, który ujrzała, zaszokował ją. Przez moment myślała, że to żart. To, co Petey trzymał w ręku, z pewnością przecież nie mogło być rewolwerem?
– Nikomu nie stanie się nic złego, jeżeli będziesz robiła, co ci powiem – rzekł Petey uspokajająco. – Zachowuj miłą, spokojną minę na swej ładnej buźce aż do czasu, kiedy król sztywnych znajdzie się w samochodzie.
Znużony i zatroskany Luke Reilly wyszedł z windy i przemierzył krótki odcinek do szpitalnych drzwi wejściowych. Ledwie zauważył, że hol jest świątecznie przystrojony. Był zimny i mokry poranek, więc wyszedłszy na zewnątrz, z zadowoleniem stwierdził, iż jego limuzyna czeka tuż przy końcu podjazdu. Długie nogi Luke’a sprawiły, że w kilku susach znalazł się przy samochodzie. Zapukał w okno od strony pasażera i w chwilę później otworzył tylne drzwi. Gdy już był w środku, zatrzasnął je, zanim zdał sobie sprawę, że nie jest na tylnym siedzeniu sam.
Niezawodna pamięć do twarzy w połączeniu z widokiem zachlapanych farbą butów niezwłocznie uświadomiły mu, że człowiek siedzący naprzeciwko niego z rewolwerem w ręce to nikt inny, jak ów idiota, który zamienił salę, gdzie wystawiano zwłoki, w psychodeliczny koszmar.
– Na wszelki wypadek, gdyby pan mnie nie pamiętał, jestem Petey Malarz. Pracowałem u pana zeszłego lata. – Petey podniósł głos. – Ruszaj, Rosie – rozkazał. – Skręć w prawo przy rogu i zjedź na bok. Ktoś jeszcze się z nami zabierze.
– Przypominam sobie ciebie – rzekł Luke spokojnie. – Ale wolałbym cię widzieć z pędzlem w ręku zamiast z bronią. O co tu w ogóle chodzi?
– Mój przyjaciel wyjaśni to, jak wsiądzie. Ma pan całkiem ładny i wygodny samochód. – Znowu podniósł głos. – Rosie, tylko nie próbuj jakichś sztuczek. Nie przejeżdżaj na świetle czy coś takiego. Nie chcemy zwracać uwagi gliniarzy.
Luke prawie wcale nie spał poprzedniej nocy i miał nieco przyćmiony umysł. Teraz wydawało mu się, że został wyrwany z rzeczywistości, czuł się, jakby na wpół drzemiąc, oglądał jakiś film. Był jednak dostatecznie przytomny, by zdać sobie sprawę, że ten nieprawdopodobny porywacz za pewne nigdy wcześniej nie trzymał w ręce broni, co czyniło faceta tym bardziej niebezpiecznym. Luke zdawał sobie sprawę, iż próba zaatakowania porywacza i obezwładnienia go nie ma szans powodzenia.
Rosie skręciła przy rogu. Samochód jeszcze całkiem się nie zatrzymał, gdy przednie drzwi od strony pasażera otworzyły się i do towarzystwa dołączył kolejny mężczyzna. Luke’owi szczęka opadła ze zdumienia: wspólnikiem Peteya Malarza był nie kto inny, tylko C.B. Dingle, zawiedziony w swych nadziejach siostrzeniec świętej pamięci Cuthberta Boniface’a Goodloe’a.
Podobnie jak Petey, C.B. miał na łysej głowie czapkę z nausznikami, która wyglądała na zbyt obszerną, a pękatą sylwetkę okrywało też coś w rodzaju sztormiaka. Okrągła, blada twarz C.B. na wpół zasłonięta była ciemnymi, krzaczastymi wąsami, których podczas czuwania przy zwłokach wuja poprzedniego dnia z pewnością nie miał. Zdzierając tę kędzierzawą, kamuflującą charakteryzację z grymasem bólu, zwrócił się do Luke’a.
– Dzięki za punktualne przybycie – rzekł uprzejmie, rozcierając górną wargę. – Nie chciałbym się spóźnić na pogrzeb wuja. Ale, niestety, obawiam się, że pan, panie Reilly, nie będzie w nim uczestniczył.
Dokąd oni nas zabierają? To przerażające pytanie dręczyło Rositę, która, zgodnie ze wskazówkami C.B., skręciła w prawo w Dziewięćdziesiątą Szóstą i kierowała się w stronę Roosevelt Drive na północ. Widziała C.B. w recepcji domu pogrzebowego zaledwie wczoraj, a przedtem spotykała go kilkakrotnie w tym zakładzie, gdzie przychodził z wujem, który nieustannie zmieniał plany dotyczące ceremonii ostatniego pożegnania.
Wbrew grozie sytuacji uśmiechnęła się, kiedy przypomniała sobie, jak Cuthbert Boniface Goodloe wstąpił do nich nie dalej jak miesiąc temu, aby oznajmić Luke’owi, że restauracja, którą wybrał na stypę po pogrzebie, została zamknięta przez Wydział Zdrowia. Wiozła wtedy pana Reilly’ego, Goodloe’a i C.B. do zajazdu „Przy Sadzie na Wzgórzu”, który jej pryncypał zaproponował w zastępstwie tamtego lokalu. Opowiadał jej później, że Goodloe starannie studiował menu, eliminując najbardziej kosztowne potrawy z listy dań dla przyszłych gości.