Выбрать главу

– Była pani u niego dzisiaj rano? – spytała Alvirah.

– Bardzo krótko. Zaniosłam mu trochę świątecznych herbatników. Zaprosił mnie dosłownie na minutę. Robił wrażenie zdenerwowanego, a nawet wytrąconego z równowagi, jakby żył w wielkim napięciu. Wyjazd dobrze mu zrobi.

– Z pewnością – odparła Regan. Czyżby on ich ukrywał u siebie w sypialni? – przemknęło jej przez myśl.

– To bardzo ładny budynek – powiedziała Alvirah, kierując wzrok ku oknu. – Ma pani wspaniały widok na rzekę. Czy pan Dingle może cieszyć oczy podobnym?

– O nie – rzekła Dolores, uśmiechając się z odcieniem wyższości. – On ma jedno z tych małych mieszkań, których okna wychodzą na ulicę.

Kwadrans po piątej Fred Torres stał w śniegowej zamieci na werandzie nędznego, dwurodzinnego drewnianego domku, w którym mieszkał Petey. Regan zatelefonowała do Freda po wyjściu od żony administratora domu C.B. i zakomunikowała mu, że to, czego się dowiedziały na pewno, to fakt, iż opuścił swe mieszkanie rano z walizką w ręku, gdyż podobno wybierał się na urlop. Jest również niemal pewne, że Luke i Rosita nie przebywają w jego mieszkaniu.

A czy mogli być tutaj? – zastanawiał się Fred, przyciskając dzwonek po raz drugi. Już próbował dostać się do mieszkania Peteya w suterenie przez drzwi prowadzące do niej bezpośrednio, ale w środku było ciemno i nikt nie odpowiadał.

Na górze ktoś jest, pomyślał. Paliło się światło i słychać było dźwięki płynące z telewizora.

Drzwi otworzył mężczyzna, co najmniej sześćdziesięcioletni, sprawiający wrażenie zaspanego. Ubrany był w wymiętoszone dżinsy, flanelową koszulę i nocne kapcie. Wyglądał, jakby dzwonek właśnie go obudził. Nie wydawał się zadowolony z przerwania mu drzemki.

– Czy pan jest właścicielem tego domu? – spytał Fred.

– Taaa. A co?

– Szukam Peteya Commeta.

– Dzisiaj rano wyjechał na urlop.

– Czy wie pan, dokąd się wybrał?

– Nie mówił, a to nie mój interes. – Właściciel zamierzał zamknąć drzwi.

Fred wyciągnął policyjną odznakę identyfikacyjną.

– Muszę z panem o nim porozmawiać.

Zaspana mina zniknęła z twarzy mężczyzny.

– Ma kłopoty?

– Jeszcze nie wiem – odparł Fred. – Jak długo tu mieszka?

– Trzy lata.

– Miał pan z nim kiedyś jakieś problemy?

– Właściwie nie, poza tym, że spóźniał się z płaceniem czynszu. Ale wiem, że w końcu zapłaci.

– Jeszcze tylko dwa pytania i sobie pójdę – powiedział Fred. – Czy on ma tu w pobliżu jakichś bliskich przyjaciół?

– Wielu, jeżeli liczyć zgraję przesiadującą w knajpie „U Elsie”. To zaraz za rogiem. No, dość, panie, ja tu marznę.

– Czy był pan w jego mieszkaniu w ciągu ostatnich dwóch dni?.

– Taaa. Zakręciłem termostat dzisiaj rano, jak wyjechał. Jeżeli go nie ma, po co marnować opał, zwłaszcza przy obecnych cenach.

Tym razem Fred nie powstrzymał go przed zamknięciem drzwi. Kiedy dochodził do samochodu, koło niego zatrzymały się podjeżdżające właśnie Regan i Alvirah.

– Tutaj także się nie poszczęściło. Ale jedźcie za mną do knajpki „U Elsie”.

Ponieważ czas naglił, Jack Reilly przekazał pieniądze do samochodu Regan w odległości kilku bloków mieszkalnych od tunelu Oueens-Midtown.

– Będziemy za panem podążali naszymi wozami – powiedział Austinowi Grady’emu – lecz jeśli on wskaże panu drogę taką, jakiej się nie spodziewamy, nasza lotna brygada będzie musiała zawrócić. Za łatwo ją rozpoznać. Mamy agentów umieszczonych w budynkach wzdłuż całej drogi. Będą mieć pana na oku. Powodzenia.

O godzinie 5.30 zadzwonił telefon komórkowy Regan.

– Proszę jechać tunelem. Trzymać się prawej strony. Wjechać w aleję Bordena tuż za rogatką.

– To właśnie chcieliśmy usłyszeć – rzekł nieposiadający się z radości Jack, gdy baza Orła przekazała mu tę wiadomość.

Odezwała się jego komórka. To była Regan.

– Oni obydwaj – siostrzeniec i malarz – opuścili swe mieszkania z walizkami. Powiedzieli wszystkim, że wyjeżdżają na urlop.

Jack poczuł, jak podnosi mu się poziom adrenaliny.

– Regan, założę się z tobą, o co chcesz, że to nasi faceci. Jeżeli mieli ze sobą walizki, to znaczy, że nie zamierzają wrócić do miejsca, gdzie przetrzymują twego tatę i Rositę. Po podjęciu pieniędzy prawdopodobnie udadzą się na lotnisko.

– Jeżeli odlecą, możemy nigdy już o nich nie usłyszeć.

– Nie spuścimy z nich oka na wypadek, gdyby jednak wrócili tam, gdzie znajduje się twój tata i Rosita, ale w chwili gdy przybędą na któreś z lotnisk, nie będziemy mieć innego wyjścia, jak tylko ich osaczyć.

– Alvirah i ja pojedziemy do tego baru w Edgewater, gdzie nasz malarz przesiaduje. Jest z nami Fred Torres. Może tam ktoś będzie mógł nam coś powiedzieć.

– Regan – odezwał się Jack łagodnie. – Proszę, bądź ostrożna.

Rozległ się trzask, po którym nastąpił gwałtowny przechył łodzi o jakieś dwadzieścia stopni. Rosita i Luke zostali rzuceni w stronę burty. Rosita krzyknęła, Luke zaś skrzywił się z bólu, gdy kajdanki wbity mu się w nadgarstki i kostki u nóg.

– Panie Reilly, ta łódź tonie! Utopimy się! – Rosita zaczęła szlochać.

– Nic podobnego – odparł Luke stanowczo. – Według mnie, tylko jedna z cumujących lin puściła.

Nie minęło dziesięć minut, a łodzią ponownie cisnęło z impetem o pomost.

Luke usłyszał bulgoczący dźwięk i woda zaczęła wdzierać się z jakiegoś miejsca przy drzwiach. Kiedy łódź zakołysała się kolejny raz, klucze na kółku, które C.B. zostawił na piecyku, zsunęły się i spadły na podłogę. Luke pochylił się w ich kierunku na tyle, na ile pozwalały mu łańcuchy, i z rozpaczliwym wysiłkiem wyciągnął ku nim rękę. Palcem dotknął brzegu jednego z kluczy, lecz zanim spróbował go uchwycić, łodzią rzuciło ponownie i klucze przesunęły się poza zasięg jego dłoni.

Do tego momentu Luke wierzył, że mają jeszcze szansę, lecz obecnie ta nadzieja zupełnie go opuściła. Nawet gdyby C.B. zadzwonił skądś, dokąd zmierzał, byłoby za późno. Woda stale się podnosiła. Rosita miała rację – utoną. Tamci znajdą ich ciała skrępowane łańcuchami, jak zwłoki zwierząt w potrzasku, jeżeli w ogóle je znajdą. Dużo szybciej ta balia stanie się kawałkami drewna wyrzuconego przez fale na brzeg.

Jego duszę przenikały obrazy Nory i Regan, ich głosy. Pragnąłem żyć o wiele dłużej, pomyślał.

Z drugiej strony kabiny dochodził go szept Rosity: „Zdrowaś Mario, łaski pełna…”.

Dokończył modlitwę razem z nią: „…i w godzinę śmierci naszej. Amen”.

„U Elsie” panowała ożywiona atmosfera. Regan, Fredowi i Alvirah zabrało jedną chwilę, by zorientować się w sytuacji i skierować prosto do baru.

Barman, Matt, zaraz do nich podszedł.

– Czego państwo sobie życzą?

– Kilku odpowiedzi. – Fred wyciągnął swą policyjną odznakę. – Zna pan Peteya Commeta?

– Oczywiście. Siedział właśnie w tym samym miejscu niespełna dwie godziny temu.

– Właściciel jego mieszkania powiedział, że opuścił je dzisiaj rano. Miał ze sobą walizki.

– Może i tak, ale tutaj był po południu. Mówił, że wybiera się na urlop.

– Czy nie wie pan, dokąd? To ważne.

– Chciałbym być pomocny, lecz prawdę mówiąc, wypowiadał się na ten temat raczej mgliście. Że jedzie na ryby aż na południe. – Matt zawahał się. – Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale Petey dzisiaj był wyraźnie odmieniony. Spytałem go, czy dobrze się czuje, a on mi odpowiedział, że czuje się jak milion dolarów.