Выбрать главу

Tego dnia, jak zwykle zresztą, C.B. niemiłosiernie podlizywał się wujowi, co jednak najwyraźniej specjalnie mu nie pomogło. Salę, gdzie wystawiono zwłoki, wypełniła wczorajszego popołudnia grupa wstrząśniętych, a zarazem wdzięcznych członków Stowarzyszenia Nasiona-Sadzonki-Kwiaty-Drzewka Owocowe przy Ogrodzie Stanowym w New Jersey, znanych potocznie jako Kwieciści, których celem było zazielenić i ukwiecić każdy nadający się do tego zakątek w New Jersey *. Otóż to oni właśnie otrzymali tak im potrzebny i zapewniający odpowiednie wsparcie milion dolarów. Rozległ się gwar, gdy usłyszano, jakie były ostatnie słowa, skierowane przez umierającego do siostrzeńca: „Weź się do jakiejś roboty!”.

Czy C.B. oszalał? Czy jest niebezpieczny? I czego chce ode mnie i od pana Reilly’ego? Nad tym zastanawiała się Rosita, której palce, mimo rękawiczek, zaczynały lodowacieć.

– Jedź na most Waszyngtona – rozkazał C.B.

Przynajmniej wracamy do New Jersey, pomyślała Rosita. Zastanawiała się też nad tym, czy nie ma żadnej nadziei, żeby jakoś zaapelować do C.B. o uwolnienie.

– Panie Dingle, może pan o tym nie wie, ale ja mam dwóch małych synków, którzy mnie potrzebują – powiedziała cicho. – Jeden ma pięć, drugi sześć lat, a ojciec nie łoży na ich utrzymanie ani nawet się z nimi nie widuje od ponad roku.

– Mój ojciec też był denny – warknął C.B. – I nie nazywaj mnie panem Dingle. Nie znoszę tego nazwiska *.

Te słowa Petey dosłyszał.

– To głupie nazwisko – zgodził się. – Ale twoje pierwsze i drugie imię są nawet gorsze. Dzięki Bogu za twe inicjały **. Czy uwierzy pan, panie Reilly, że to mama C.B. tak go urządziła, nadając mu imiona Cuthbert Boniface na cześć męża swej siostry? A potem, jak ten stary pryk wykorkował, to się okazało, że dał prawie wszystko, co miał, tym Kwiecistym. Może nazwą jego nazwiskiem nową odmianę sumaka jadowitego ***.

– Całe życie spędziłem na udawaniu, że podobają mi się te idiotyczne imiona – rzekł gniewnie C.B. – I co mam za to? Radę, jak robić karierę, i to daną na trzy sekundy, zanim stary wykitował.

– Przykro mi, C.B., naprawdę – odezwał się Luke stanowczym tonem ale twoje problemy nie mają nic wspólnego z nami. Dlaczego tu jesteśmy, a ściślej mówiąc, dlaczego ty i Petey znajdujecie się w moim samochodzie?

– Pozwolę sobie być odmiennego zdania… – zaczął C.B.

Przerwał mu Petey:

– Bardzo mi się to wyrażenie podoba, naprawdę. Czuje się klasę.

– Zamknij się, Petey – warknął C.B. – Mój problem jest bezpośrednio związany z panem, panie Reilly. Ale pana żona znajdzie milion sposobów, żeby go rozwiązać.

Znajdowali się w połowie mostu Waszyngtona.

– Petey, powiedz Rosie, gdzie ma skręcić. Znasz drogę lepiej niż ja.

– Zjedź wylotem na Fort Lee – poinstruował Petey. – Jedziemy na południe.

Piętnaście minut później samochód wjechał na wąską drogę, prowadzącą w kierunku rzeki Hudson. Rosicie zbierało się na płacz. Dojechali do pustego parkingu, położonego nieopodal brzegu rzeki, skąd roztaczał się widok na rysującą się na tle nieba sylwetę Manhattanu. Po lewej stronie widać było wysokie, szare przęsło mostu Waszyngtona. Wzmożony przedświąteczny ruch samochodów jadących w obu kierunkach i dwoma poziomami nieprzerwanym potokiem, jeszcze wzmagał w Rosicie poczucie odosobnienia. Nagle ogarnął ją paniczny strach na myśl, że plan C.B. i Peteya polega na zastrzeleniu zakładników i wrzuceniu ich ciał do rzeki.

– Wysiadajcie z samochodu – polecił C.B. – I pamiętajcie, że obaj mamy broń i wiemy, jak z niej robić użytek.

Petey trzymał rewolwer wycelowany w głowę Luke’a, gdy on i Rosita z ociąganiem opuszczali tak dobrze znane sobie miejsce. Petey zakręcił rewolwerem szybkiego młynka.

– Oglądałem nową wersję „Strzelca”, tam tak robią – wyjaśnił. – Naprawdę nabieram wprawy w kręceniu młynków.

Luke’a przeszły ciarki.

– Będę was prowadził – oznajmił C.B. – Musimy się śpieszyć. Mam pogrzeb na głowie.

Ponaglani do pośpiechu, szli wzdłuż brzegu rzeki, aż dotarli do opustoszałej przystani jachtowej, gdzie przy końcu wąskiego pomostu zacumowana była zniszczona łódź mieszkalna o zabitych deskami otworach okiennych. Kołysała się w górę i w dół w rytm uderzającej niespokojnie o jej boki wody. Dla Luke’a było oczywiste, że stara i zdezelowana łódź zanurzona jest w rzece niebezpiecznie głęboko.

– Spójrzcie na lód, który zaczyna się formować. Nie możecie wsadzić nas na to coś przy takiej pogodzie – zaprotestował.

– Letnią porą jest tu całkiem przyjemnie – zapewnił Petey. – Opiekuję się łodzią pod nieobecność faceta, który jest jej właścicielem. On spędza zimę w Arizonie. Czasem męczy go straszny artretyzm.

– Ale to nie lipiec – warknął Luke.

– Nieraz i w lipcu jest okropna pogoda – odparł Petey. – Kiedyś mieliśmy tu naprawdę straszną burzę i…

– Zamknij się, Petey – burknął zirytowany C.B. – Już ci mówiłem, za dużo gadasz.

– Ty byś też gadał, gdybyś malował mieszkania w samotności dwanaście godzin na dobę. Jak jestem z ludźmi, to lubię rozmawiać.

C.B. pokręcił głową.

– On mnie doprowadza do szału – mruknął pod nosem. – Wchodź do łodzi ostrożnie – zwrócił się do Rosity. – Żebyś się nie ześlizgnęła.

– Nie możecie nam tego robić. Muszę wracać do domu, do moich chłopców! – krzyknęła Rosita.

Luke wyraźnie słyszał histeryczny ton w jej głosie. Biedne dziecko, pomyślał, jest śmiertelnie wystraszona. Kilka lat młodsza od Regan, a musi sama utrzymywać dwoje dzieci.

– Pomóżcie jej – rzucił gniewnie.

Petey wolną ręką chwycił Rositę za ramię, gdy bojaźliwie schodziła na pokład kołyszącej się łodzi.

– Ma pan dar wpływania na ludzi, panie Reilly – pochwalił go C.B. – Miejmy nadzieję, że odniesie pan taki sam sukces w tej dziedzinie w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin.

Petey przekręcił klucz w drzwiach kabiny i pchnął je, wypuszczając stęchły zapach wilgoci, który przeniknął zimne powietrze otwartej przestrzeni.

– Fuj – powiedział. – Ten smród dopada człowieka za każdym razem.

– Ruszaj się – polecił C.B. – Mówiłem ci, żebyś wziął odświeżacz.

– Co za troska! – zauważyła ironicznie Rosita, wchodząc za Peteyem do kabiny.

Luke obrzucił spojrzeniem panoramę Manhattanu, potem popatrzył w dół na płynącą pod mostem Waszyngtona rzekę, a następnie zatrzymał wzrok na umieszczonej pod nim małej, czerwonej latarni morskiej. Ciekawe, czy będę miał szansę zobaczyć to wszystko jeszcze kiedyś, pomyślał, gdy poczuł, jak C.B. przystawia mu rewolwer do pleców.

– Do środka, panie Reilly. Nie czas na podziwianie krajobrazu.

Kiedy C.B. zamknął za nimi drzwi, Petey zapalił anemiczne górne światło.

Z jednej strony małego, znajdującego się w opłakanym stanie pomieszczenia, ustawiono niewielki kuchenny stolik z laminowanym blatem; stół otaczała wąska ławka, pokryta popękaną imitacją skóry. Po przeciwnej stronie umieszczono leżankę w podobnym stanie. Wszystkie meble przymocowane były do podłogi. W bezpośrednim sąsiedztwie stolika znajdowała się mała lodówka, zlew i piecyk. Luke domyślił się, że dwoje drzwi po lewej stronie prowadzi prawdopodobnie do pomieszczenia sypialnego i czegoś w rodzaju łazienki.

– O nie! – jęknęła Rosita.

Luke podążył wzrokiem ku temu, na co patrzyła, i z przerażeniem stwierdził, że do ścian obok miejsc do siedzenia przymocowane są dwa komplety łańcuchów, z rodzaju tych, jakich zwykle używa się w sądzie, żeby pozbawić swobody ruchów przestępców oskarżonych o czyny kryminalne, z obejmami na nadgarstki i kostki. Jeden komplet znajdował się przy ławce, drugi przy leżance.

– Ty siadasz tutaj – rozkazał Petey Rosicie. – Nie spuszczaj ze mnie oka – zwrócił się do C.B. – jak będę zakładał jej kajdanki.

– Nikogo nie spuszczam z oka – z naciskiem odrzekł C.B.

– Pan tam, panie Reilly.

Gdybym był sam, podjąłbym ryzyko i próbował odebrać mu broń, pomyślał z gniewem Luke, ale nie mogę narażać życia Rosity. W chwilę później siedział już na ławce, zakuty w łańcuchy, naprzeciwko Rosity usadzonej na leżance.

– Powinienem był zapytać, czy któreś z was nie chce skorzystać z wygódki i iść za potrzebą, ale teraz już będziecie musieli poczekać – oznajmił C.B. beztrosko. – Nie chcę się spóźnić na pogrzeb wuja. Niezależnie od wszystkiego, ja jestem głównym żałobnikiem. A Petey musi się pozbyć waszego samochodu. Kiedy wrócimy, przyniesie wam coś na lunch. Ja oczywiście nie będę głodny. Wuj zapłacił za mój dzisiejszy posiłek, pamięta pan o tym, prawda, panie Reilly?

Gdy Petey zgasił światło, C.B. otworzył drzwi, które po chwili zamknęły się z trzaskiem za wychodzącymi, a Luke i Rosita usłyszeli zgrzyt klucza obracającego się w zardzewiałym zamku.

Uwięzieni w ciemnym mroku kołyszącej się łodzi, oboje przez chwilę milczeli w obliczu grożącego im niebezpieczeństwa, którego realność pojęli teraz w pełni.

W pewnym momencie Rosita spytała cicho:

– Panie Reilly, co z nami będzie?

– Już nam powiedzieli, że chodzi im o pieniądze. Jeżeli istotnie tylko tego chcą, obiecuję, że je dostaną.

– Mnie nie opuszcza tylko jedna myśl – o moich chłopaczkach. Opiekunki, która stale się nimi zajmuje pod moją nieobecność, nie będzie aż do przyszłego tygodnia, a nie mam zaufania do zastępującej ją dziewczyny. Dzisiaj wieczorem wybierała się na potańcówkę. Chociaż bardzo ją prosiłam, nie zgodziła się zostać przy dzieciach przez cały dzień. Obiecałam, że nie wrócę do domu później niż o trzeciej.

– Nie zostawi przecież chłopców samych.

– Pan jej nie zna, panie Reilly, ona nie zrezygnuje z tych tańców – odparła stanowczo Rosita przez ściśnięte gardło. – Muszę się dostać do domu. Koniecznie muszę się dostać do domu.

вернуться

* New Jersey nosi przydomek ogrodowego Stanu.

вернуться

* dingle (ang.) – zalesiony parów.

вернуться

** C.B. (ang.) – skrót cheeseburgera.

вернуться

*** ozdobne pnącze, mające silnie parzące właściwości.