Ta-ak, biegały te zwierzaki o tysiące lat świetlnych od tego miejsca, żyły jak u Pana Boga za piecem, chociaż miały oczywiście swoje zmartwienia i kłopoty. Przyszli jacyś, wsadzili do worka i do muzeum. W imię nauki. I my podobnie — żyjemy, walczymy, tworzymy historię, nienawidzimy wrogów, siebie nie szczędzimy, a oni na nas patrzą i już przygotowują worek. W imię nauki. Albo w imię czegoś tam innego. W końcu dla nas to żadna różnica. I być może wszyscy będziemy stali w takich właśnie piwnicach, a oni będą chodzić dookoła nas, będą wymachiwać rękami i dyskutować — dlaczego jesteśmy właśnie tacy, a nie inni, skąd się wzięliśmy i po co. I takie bliskie nagle stały mi się te zwierzaki… No, może nie bliskie, tylko, jak by to powiedzieć… Opowiadają, na przykład, że w czasie powodzi albo, powiedzmy, kiedy dżungla się pali, zwierzęta roślinożerne i drapieżniki razem uciekają, ramię przy ramieniu, i nawet niby stają się przyjaciółmi, i niekiedy pomagają sobie nawzajem. Takie wtedy właśnie miałem uczucie. I jak na złość, w tym akurat momencie zobaczyłem szkielet.
Stoi sobie skromnie w kącie, bez jakiegoś specjalnego oświetlenia, niewielkiego wzrostu — niższy ode mnie. Człowiek. Czaszka, ręce, nogi. Co to ja ludzkich szkieletów nie widziałem? No, może klatka piersiowa trochę jakby szersza, rączki maleńkie, między paluszkami niby błona i nóżki krzywe. Wszystko jedno — człowiek.
Pewnie zmieniłem się na twarzy, bo Korniej nagle zamilkł, spojrzał uważnie na mnie, potem na ten szkielet, a potem znowu na mnie.
— Co z tobą? — pyta. — Nie rozumiesz czegoś?
Milczę, gapię się na ten szkielet, a na Kornieja staram się nie patrzeć. Przecież oczekiwałem czegoś podobnego. A Korniej mówi spokojnie:
— Ta-ak, to jest ten właśnie słynny pseudohomo, też niezwykła zagadka natury. Czytałeś już gdzieś o nim?
— Nie — odpowiedziałam i myślę: on mi zaraz wszystko wytłumaczy. On bardzo dobrze tłumaczy. Tylko czy warto mu wierzyć?
— To zdumiewająca historia — powiedział Korniej — i w pewnym sensie nawet tragiczna. Rozumiesz, te istoty powinny były okazać się rozumne. Zgodnie z wszelkimi znanymi nam prawidłowościami powinny — tu rozłożył ręce. — Ale nie okazały się. Szkielet to jeszcze głupstwo, potem pokażę ci fotografię. Straszne! W ubiegłym wieku ekipa naukowa na Tagorze odkryła tych pseudohomo. Długo próbowano nawiązać z nimi kontakt, obserwowano ich w warunkach naturalnych i w końcu uczeni doszli do wniosku, że to są zwierzęta. Brzmiało to paradoksalnie, ale fakt pozostaje faktem. W związku z tym traktowano ich jak zwierzęta — hodowano w ogrodach zoologicznych, w razie potrzeby uśmiercano, preparowano, szkielety i czaszki przekazywano instytucjom naukowym. Jakkolwiek by na to patrzeć, z punktu widzenia nauki sytuacja była wyjątkowa. Zwierzę musi być człowiekiem, a tymczasem człowiekiem nie jest. I oto w kilka lat później odkrywają na Tagorze potężną cywilizację. Absolutnie odmienną i od naszej, ziemskiej, i od waszej — niebywałą, niepojętą, o fantastycznej strukturze, ale też i niewątpliwą. Wyobrażasz sobie, jakie to straszne? Jeden z uczestników tej pierwszej ekipy zwariował, drugi się zastrzelił… I dopiero po następnych dwudziestu latach okazało się, w czym rzecz! Tak, jest rozum na planecie. Ale nie jest to rozum ludzki. Do takiego stopnia niepodobny ani do naszego, ani do waszego, ani do tego, który panuje na Leonidzie, że nauka po prostu nie była w stanie dopuścić możliwości istnienia takiego fenomenu… Tak… To była tragedia. — Korniej nagle utracił poprzedni zapał i ruszył do wyjścia, jakby zapominając o mnie, w progu jednak przystanął i powiedział, patrząc na szkielet w kącie: — A teraz istnieje hipoteza, że to są sztucznie stworzone istoty. Rozumiesz, Tagorianie sami je stworzyli jako model, powiedzmy… Ale po co? Do tej pory nie potrafiliśmy znaleźć wspólnego języka z ich cywilizacją… — Spojrzał na mnie, klepnął mnie po ramieniu i powiedział: — Tak to jest, bracie-rycerzu. A ty mówisz — kosmozoologia…
Sam nie wiem, czy powiedział prawdę, czy wymyślił to wszystko, żeby mi ostatecznie w głowie zamącić, ale jakoś przeszła mu ochota do wymachiwania rękami i opowiadania mi o zagadkach natury. Wyszliśmy więc z muzeum. Korniej milczał, ja również, w głowie skakały mi króliki i tak sobie przyszliśmy do gabinetu Kornieja. Korniej usiadł w swoim fotelu przed ekranami, wyjął z powietrza puchar ze swoją ulubioną wodą sodową, zaczął ją pić przez słomkę, a na mnie patrzy jak na powietrze. W jego gabinecie prócz tych ekranów i nienormalnej ilości książek w ogóle nie ma nic. Nawet stołu nie ma, do tej pory nie mogę pojąć, co on robi, kiedy musi jakiś papier, przypuśćmy, podpisać. I nie ma w jego gabinecie żadnych obrazów ani fotografii, ani ozdób. A przecież jest bogaty, mógłby sobie pozwolić. Ja na jego miejscu, jeśli, powiedzmy, zabrakłoby mi gotówki, opyliłbym tę szmaragdową skórę, nająłbym służbę, ustawiłbym wszędzie posągi, na ścianach i na podłodze położyłbym dywany — niech wiedzą, z kim mają do czynienia… Z drugiej strony czego od niego wymagać — człowiek starszy, samotny. A może na jego stanowisku nie wolno mieszkać zbyt luksusowo? Co ja wiem o nim? Nic. Tyle że ma w piwnicy muzeum…
— Słuchaj, Gag — mówi nagle. — Przecież ty się tu chyba nudzisz, co?
Zaskoczył mnie tym pytaniem. Zgadnij teraz, jak powinienem odpowiedzieć? Zresztą w ogóle — skąd mam wiedzieć, czy mi tu nudno, czy nie? Smutno — to tak. Nieswojo — tak. Miejsca sobie nie mogę znaleźć — tak. Ale nudno?… Czy żołnierzowi w okopie pod obstrzałem jest nudno, czy nie? Taki żołnierz, chłopcy, nie ma czasu się nudzić. I ja chwilowo też nie mam czasu.
— Nie, nie nudzę się — odpowiadam. — Rozumiem moją sytuację.
— No a jak ją rozumiesz?
— Jestem całkowicie do twojej dyspozycji.
Korniej uśmiechnął się.
— Do mojej dyspozycji… Dobrze, nie mówmy o tym. Jak zauważyłeś, nie mogę ci poświęcić całego mojego czasu. Zresztą, jak widzę, specjalnie do tego nie tęsknisz. Starasz się trzymać ode mnie możliwie daleko…
— Melduję posłusznie, że nie — zaprzeczam uprzejmie. — Nigdy nie zapomnę, że jesteś moim zbawcą.
— Zbawcą? Hm… Do zbawienia jeszcze dosyć daleko. Ale czy nie chciałbyś teraz poznać pewnego niezmiernie interesującego osobnika?
Serce mi zamarło.
— Jak rozkażesz — mówię.
Pomyślał chwilę.
— Chyba rozkażę — powiedział, wstając. — To może być pożyteczne.
Wypowiadając te niepojęte słowa, podszedł do przeciwległej ściany, coś tam pomajstrował i ściana się rozsunęła. Spojrzałem i zrobiłem krok do tyłu. Do tego, że te ich ściany co chwila otwierają się i zamykają, już zdążyłem przywyknąć i nawet mi to obrzydło. Bo co ja sobie pomyślałem? Pomyślałem, że on chce mnie poznać z tym matematykiem, a tymczasem — mleko jaszczurcze! — tam w ścianie stoi, proszę was, taki przygłup, dwa i pół metra wzrostu, łapy i bary olbrzymie, szyi brak, a morda zasłonięta jakby przyłbicą, gęstą matową siatką, po bokach głowy sterczą ni to reflektory, ni to uszy. Uczciwie mówię — gdybym nie był w mundurze, tobym chyba zwiał gdzie pieprz rośnie. Słowo honoru. I w mundurze też bym zwiał, tylko że mi nogi odjęło. A na dodatek przygłup mówi głębokim basem:
— Witaj, Korniej.
— Witaj, Dramba — mówi Korniej. — Wychodź.