Выбрать главу

Dramba wychodzi. I znowu — czego się spodziewałem? Że od jego kroków cały dom się zatrzęsie. Taki olbrzym! A on wyszedł, jakby płynął w powietrzu. Ani dźwięku, ani szelestu — dopiero co stał w niszy, a teraz sterczy na środku pokoju i nastawia na mnie te swoje uszy-reflektory. Czuję już ścianę za plecami i nie mam się dokąd cofnąć. A Korniej śmieje się, łobuz, i mówi:

— A ty się nie bój, nie bój. Waleczny Kocie! To przecież robot! Maszyna!

Serdeczne dzięki, myślę. Dużo mi lżej od tego, że to maszyna.

— Takich już teraz nie robimy — mówi Korniej, gładząc przygłupa po łokciu i zdmuchując z niego jakieś tam pyłki. — Ale mój ojciec latał z takimi na Jajłę i na Pandorę. Pamiętasz Pandorę, Dramba?

— Ja wszystko pamiętam, Korniej — odpowiada basem Dramba.

— No więc poznajcie się — mówi Korniej. — To jest Gag, chłopiec z piekła. Na Ziemi nowicjusz, nic o niej nie wie. Przechodzisz pod jego komendę.

— Czekam na twoje rozkazy, Gag — mówi przygłup i jakby na znak powitania podnosi swoją ogromną dłoń pod sam sufit.

Jednym słowem, wszystko skończyło się dobrze. A późną nocą, kiedy cały dom spał, zakradłem się do tamtego korytarza i napisałem pod matematycznymi formułami: „Kim jesteś, przyjacielu?”

Rozdział 4

Kiedy wyszli na zapuszczoną drogę, słońce stało już wysoko nad stepem. Rosa wyschła, niska twarda trawa szeleściła pod nogami. Miliardy koników polnych cykały dokoła, ostry gorzkawy zapach unosił się nad przegrzaną ziemią.

Droga była dziwna — idealnie prosta, wybiegała zza mglisto niebieskiego horyzontu, przecinała okrąg ziemi na pół i znowu znikała za mglisto niebieskim horyzontem, tam gdzie przez całą dobę, dniem i nocą, coś bardzo dalekiego i niepojętego migało, płonęło, pulsowało. Droga była szeroka, lśniła matowo w słońcu i jakby nieco unosiła się nad stepem — wstęga kilkucentymetrowej grubości, której brzegi obejmowała taśma z jakiegoś mięsistego, ale nie twardego materiału. Gag postawił na niej nogę i zdziwiła go nieoczekiwana sprężystość drogi. Kilka razy podskoczył w miejscu. Oczywiście to nie był beton, ale i nie był to również nagrzany słońcem asfalt. Coś w rodzaju niezmiernie spoistej gumy. Od tej gumy wiało miłym chłodem, a nie dusznym zapachem upału. I na powierzchni drogi nie było widać żadnych śladów, nawet kurzu na niej nie było. Gag pochylił się i przeciągnął dłonią po gładkiej, niemal śliskiej powierzchni. Spojrzał na dłoń. Była czysta.

— Bardzo się zbiegła w ciągu tych osiemdziesięciu lat — wybuczał Dramba. — Kiedy ją widziałem po raz ostatni, jej szerokość przekraczała dwadzieścia metrów. I wtedy jeszcze była w ruchu.

Gag zeskoczył na ziemię.

— Była w ruchu? Jak to?

— To była samobieżna droga. Wtedy było wiele takich dróg. Opasywały całą kulę ziemską i biegły — na brzegu powoli, w środku bardzo szybko.

— Nie było samochodów? — zapytał Gag.

— Były. Nie potrafię ci powiedzieć, dlaczego ludzie zaczęli budować takie drogi. Rozporządzam tylko pośrednią informacją. To było związane z oczyszczaniem środowiska naturalnego. Samobieżne drogi oczyszczały. Pobierały z atmosfery, z wody, z ziemi wszystkie zbędne elementy i szkodliwe zanieczyszczenia.

— A dlaczego teraz jest unieruchomiona? — zapytał Gag. — Czy możesz ją włączyć?

— Nie. Drogami kierowano ze specjalnych ośrodków. Najbliższy był dosyć daleko stąd. Ale zapewne tych ośrodków już nie ma. Stały się niepotrzebne. Widzę, że wszystko bardzo się zmieniło. Kiedyś na tej drodze były tłumy ludzi. Teraz nie ma nikogo. Kiedyś po tym niebie o kilku horyzontach szły, szły i szły latające maszyny. Teraz niebo jest puste. Kiedyś po obu stronach drogi rosła pszenica, tak wysoka jak ja. Teraz jest step.

Gag słuchał z półotwartymi ustami.

— Kiedyś moje receptory — monotonnie mówił Dramba — na wszystkich długościach co sekundę odbierały setki impulsów radiowych. Teraz nie słyszę nic prócz wyładowań atmosferycznych. W pierwszej chwili wydało mi się nawet, że zachorowałem. Ale teraz już wiem — to nie ja się zmieniłem, tylko świat.

— A może świat zachorował? — zapytał Gag z ożywieniem.

— Nie rozumiem — odpowiedział Dramba.

Gag odwrócił głowę i spojrzał tam, gdzie horyzont płonął i pulsował. Diabła tam, pomyślał ponuro, oni zachorują, akurat!

— A co tam jest? — zapytał.

— Tam jest Antonow — odpowiedział Dramba. — To miasto. Osiemdziesiąt lat temu nie było go stąd widać. To było rolnicze miasto.

— A teraz?

— Nie wiem. Bez przerwy wywołuję centrum informacji, ale nikt mi nie odpowiada. Zmieniły się środki łączności, Gag. Wszystko się zmieniło.

Gag patrzył na zagadkowe migotanie, gdy nagle znad horyzontu wyrosło coś ogromnego, podobnego do skośnego żagla niewyobrażalnych rozmiarów. Było to prawie równie szaroniebieskie jak niebo, może odrobinę ciemniejsze, powoli, majestatycznie zakreśliło łuk, jakby wskazówka zegara przeszła po cyferblacie, i zniknęło, rozpłynęło się w szarej mgiełce. Gag odetchnął głęboko.

— Widziałeś? — zapytał szeptem.

— Widziałem — odparł z zafrasowaniem Dramba. — Nie wiem, co to jest. Kiedyś niczego takiego nie było.

Gagiem wstrząsnął dreszcz.

– Żadnego pożytku z ciebie… — burknął. — Dobra, chodźmy do domu.

— Chciałeś zobaczyć rakietodrom — przypomniał Dramba.

— Master! — ostro powiedział Gag.

— Nie rozumiem…

— Kiedy zwracasz się do mnie, bądź uprzejmy dodawać „master”.

— Zrozumiałem, master.

— Opowiedz jeszcze raz o sobie — rozkazał Gag.

Dramba powtórzył, że jest robotem-androidem, numer taki to a taki z eksperymentalnej serii robotów przeznaczonych dla ekspedycji. Został skonstruowany wtedy i wtedy (około stu lat temu — piękny wiek!), uruchomiony wtedy a wtedy. Pracował w takich to a takich ekspedycjach, na Jajle uległ poważnej awarii, został częściowo zniszczony, następnie zrekonstruowany i zmodernizowany, ale więcej już nie brał udziału w ekspedycjach…

— Poprzednim razem mówiłeś, że pięć lat stałeś w muzeum — przerwał Gag.

— Sześć lat, master. W Muzeum Historii Odkryć w Lubece.

— Mniejsza o to — mruknął Gag. — A potem przez osiemdziesiąt lat tkwiłeś w tej niszy u Kornieja…

— Siedemdziesiąt dziewięć, master.

— Dobra, dobra, nie poprawiaj mnie… — Gag umilkł na chwilę. — Pewnie się zdrowo wynudziłeś?

— Nie wiem, co to znaczy „nudzić się”, master.

— No i co tam robiłeś?

— Stałem, oczekiwałem na polecenia, master.

— Polecenia… A teraz przynajmniej cieszysz się, że cię wypuszczono?

— Nie rozumiem pytania, master.

— Co za jełop… Zresztą to nikogo nie obchodzi. Lepiej mi odpowiedz na takie pytanie — czym ty się różnisz od człowieka?

— Wszystkim się różnię, master. Reakcjami chemicznymi, systemem kontroli i kierowania, przeznaczeniem.

— A jakież może być przeznaczenie takiego jełopa?

— Wypełnianie wszystkich poleceń, które jestem w stanie wypełnić.

— To znaczy, że jesteś gotów wypełnić każdy mój rozkaz? — zapytał Gag.

— Tak jest, master. Jeśli to będzie w mojej mocy.

— No dobrze.. A jeśli ja ci każę zrobić jedno, a… m-m-m ktoś inny — coś wręcz przeciwnego? Co wtedy?

— Nie zrozumiałem, kto wydaje to drugie polecenie?

— No… m-m-m… Wszystko jedno kto.