— Ja jeszcze zrobię z ciebie żołnierza, przyjacielu — powiedział złowieszczo serdecznym głosem. — Jak stoisz, bydlaku? Baczność!
— Nie zrozumiałem, master kapral — monotonnie wybuczał Dramba.
— Na komendę „baczność” należy zsunąć pięty i rozsunąć czubki butów, pierś wypiąć do przodu, dłonie przycisnąć do bioder i odstawić łokcie… Tak… Nieźle… Szeregowiec Dramba, spocznij! Na komendę „spocznij” należy wystawić lewą nogę i założyć ręce na plecy… Tak. Twoje uszy mi się nie podobają. Możesz opuścić uszy?
— Nie zrozumiałem, master kapral.
— No to, co ci sterczy na głowie, możesz opuścić na komendę „spocznij”?
— Tak jest, master kapral. Mogę. Ale będę gorzej widział.
— Nie szkodzi, jakoś wytrzymasz… Ano, spróbujmy… Szeregowiec Dramba, baczność! Spocznij! Baczność! Spocznij!
Gag wrócił w cień pomnika i usiadł. O, gdyby mieć chociażby pluton takich żołnierzy! W lot chwyta wszystko. Wyobraził sobie pluton takich dramb na pozycji pod tą wioską. Oblizał suche wargi. Tak, takiego diabła nawet rakieta nie zmoże. Tylko jednego ciągle nie rozumiem — umie ten przygłup myśleć czy nie umie?
— Szeregowiec Dramba! — wrzasnął.
— Słucham, master kapral.
— O czym myślisz, szeregowiec Dramba?
— Oczekuję rozkazów, master kapral.
— Zuch! Spocznij!
Gag otarł palcem kropelki potu nad górną wargą i powiedział:
— Od tej chwili jesteś żołnierzem jego wysokości Herzoga alajskiego. Ja jestem twoim dowódcą. Wszystkie moje rozkazy są dla ciebie prawem. Żadnych dyskusji, żadnych pytań, żadnego gadania! Masz obowiązek z entuzjazmem marzyć o chwili, w której oddasz życie ku chwale jego wysokości…
Ten bałwan pewnie nawet połowy z tego nie zrozumiał, ale trudno. Najważniejsze, żeby mu do głowy wbić rzeczy podstawowe.
I wybić z głowy rozmaite głupoty. A rozumie coś czy nie rozumie — to nie ma najmniejszego znaczenia.
— O wszystkim, czego cię do tej pory nauczono, zapomnij. Ja jestem twoim nauczycielem! Ojcem i matką. Tylko moje rozkazy masz wykonywać, tylko moje słowa mogą być dla ciebie rozkazem. Wszystko, o czym z tobą mówię, wszystko, co ci rozkazuję, jest tajemnicą wojskową. Co to jest tajemnica — wiesz?
— Nie, master kapral.
— Hm… Tajemnica to jest coś, o czym możemy wiedzieć tylko my dwaj. I jego wysokość, oczywiście.
Może za ostro zabrałem się do niego, pomyślał Gag. Za gwałtownie. To przecież jełop… No trudno, potem się zobaczy. Teraz najważniejsze, żeby go zdrowo przegonić. Dać szkołę, bydlakowi.
— Baaczność! — zakomenderował. — Szeregowiec Dramba, trzydzieści okrążeń pagórka — biegiem marsz!
I szeregowiec Dramba pobiegł. Biegł lekko i jakoś dziwnie, nieregulaminowo, i w ogóle nie po ludzku, właściwie nie biegł nawet, tylko pędził wielkimi susami, na długo zawisał w powietrzu i dłonie przy tym nadal miał przyciśnięte do bioder. Gag obserwował go z otwartymi ustami. Niewiarygodne! Nie wiadomo, czy to sen, czy jawa. Idealnie bezszelestny półbieg-półlot, nie słychać tupotu, nie słychać ochrypłego sapania i nawet nie potknął się ani razu, a przecież na drodze pełno kamieni, dziur, kretowisk… można mu na głowie postawić menażkę z wodą — ani kropla się nie wyleje! Co za żołnierz! Eh, chłopcy, co to byłby za żołnierz!
— Szybciej! — wrzasnął Gag. — Ruszaj się, zdechły karaluchu!
Dramba zmienił krok. Gag zamrugał oczami — nogi Dramby znikły. Zamiast nóg pod idealnie pionowym tułowiem widać było tylko mgliste migotanie. Tak wygląda śmigło przy wysokich obrotach. Ziemia nie wytrzymała, za gigantem sunęła głęboka bruzda i pojawił się dźwięk — szeleszczący świst powietrza i szmer osiadającej ziemi. Gag ledwie nadążał odwracać głowę i nagle wszystko się skończyło. Dramba stał znowu przed nim w postawie na baczność, ogromny, nieruchomy, otoczony atmosferą chłodu i rześkości. Jakby w ogóle nie biegał.
Ta-ak, pomyślał Gag. Takiemu trudno dać szkołę… Ale czy wbiłem mu coś do jego głupiej głowy, czy nie? Trudno, zaryzykuję. Popatrzył na pomnik. To wstrętne, pomyślał. Tu przecież leżą żołnierze… Bohaterscy żołnierze. O co oni walczyli i z kim walczyli, tego dokładnie nie zrozumiałem, ale jak walczyli — to widziałem.
Daj Boże nam wszystkim tak walczyć w naszej ostatniej godzinie. Och, nie na darmo pokazał mi Korniej te filmy. Och, nie na darmo… Serce Gaga zmroził przesądny strach. Czyżby ten chytry Korniej już wtedy przewidział tę minutę mego wahania? Niemożliwe, zawracanie głowy, nic nie mógł przewidzieć, mimo wszystko nie jest jednak Panem Bogiem. Po prostu chciał mi delikatnie dać do zrozumienia, z czyimi potomkami mam przyjemność… A oni tu właśnie leżą. Od ilu wieków już tak leżą, a nikt nie zakłócił im spokoju. Gdyby żyli, nie dopuściliby do tego, przepędziliby mnie stąd, aż miło… No dobrze, a gdyby to były szczurojady? Nie, tak czy inaczej to jest wstrętne… A poza tym, głupie gadanie — szczurojady to tchórze, śmierdziele. A to byli żołnierze, na własne oczy widziałem! Tfu, ohyda, aż mnie zemdliło… A gdyby Gepard stał tu obok mnie? Zameldowałbym mu o swojej decyzji — i co on by mi powiedział? Nie wiem. Wiem tylko, że i jego by zemdliło. Każdego by zemdliło, jeśli oczywiście mówimy o człowieku, a nie o worku gówna. Tylko czy to mało jest rzeczy, od których może żołnierza zemdlić? Zeskrobywanie kiszek z szosy to też raczej średnia przyjemność… Nie, kiszki to co innego. A to — symbol. Symbol czci dla poległych.
Gag spojrzał na Drambę, Dramba stał w postawie zasadniczej, obojętnie obracając oczami-uszami. A co mi pozostaje do zrobienia? Myśl jest słuszna! Śliska — to prawda! Obrzydliwa — też prawda. Kiedy indziej i komuś innemu sam bym dał w mordę za taki pomysł. Ale co jeszcze mogę zrobić? Może taka okazja już nigdy więcej mi się nie zdarzy. Od razu wszystko będę wiedział: i czego mogę się spodziewać po tym przy głupku, i czy jestem pod obserwacją… Cały sens tego wszystkiego polega właśnie na tym, że to takie obrzydliwe… Tego nikt by nie zniósł, od razu by mnie za rękę złapał, jeżeliby mógł. Dobra, dosyć tych czułości. Nie robię tego dla własnej przyjemności. Nie jestem byle gnidą. Jestem żołnierzem i uprawiam swoje żołnierskie rzemiosło, jak potrafię. Wybaczcie mi, bracia-rycerze. Jeśli możecie.
— Szeregowiec Dramba! — powiedział skrzekliwym głosem.
— Słucham, master kapral.
— Rozkaz! Masz zwalić ten kamień! Wykonać!
Zeskoczył na bok, nie czując pod sobą nóg. Gdyby był tu okop, skoczyłby do okopu.
– Żywo! — wrzasnął pękniętym głosem.
Kiedy otworzył oczy, Dramba stał już pochylony przed obeliskiem. Ogromne ręce-łopaty ześlizgiwały się po granicie i zanurzały w wyschniętej ziemi. Gigantyczne barki drgnęły. Trwało to sekundę. Robot zamarł i Gag nagle zobaczył ze zgrozą, że jego potężne nogi jakby opływają, skracają się w oczach, że to już nie nogi, tylko krótkie, grube, rozpłaszczone u dołu słupy. A potem wzgórze drgnęło. Rozległo się przeraźliwe skrzypienie i płyta ledwie dostrzegalnie pochyliła się. I wtedy Gag nie wytrzymał.
— Stój! — wrzasnął. — Przestań!
Krzyczał coś jeszcze, nie słysząc już samego siebie, przeklinając po rosyjsku i po alajsku, krzyk ten był już niepotrzebny, świetnie o tym wiedział, ale jednak ciągle jeszcze krzyczał, a Dramba stał przed nim w postawie na „baczność” i powtarzał monotonnie: „Słucham, master kapral, słucham, master kapral”.
Potem oprzytomniał. W gardle mu zaschło, miał obolałe całe ciało. Potykając się, obszedł dokoła pomnik, głaszcząc granit drżącymi palcami. Wszystko wyglądało jak przedtem, tylko u samej podstawy pod niezrozumiałym napisem ziały dwie głębokie dziury i Gag gorączkowo zaczął obcasami zgarniać w nie ziemię.