Выбрать главу

Biorę więc toto za kolbę. Ciepła, szorstka. Zacisnąłem palce. Ciągnę do siebie. Delikatnie, żeby nie zrobić hałasu. Nawet poczułem już ciężar. A w dłoni — pusto. Siedzę jak głupi, patrzę na pustą dłoń, a spluwa jak leżała na stopniach, tak leży. Z rozpędu złapałem ją w poprzek — i znowu metal pod palcami twardy, ciężki. Szarpnąłem — znowu nic.

Miałem ochotę zawyć na cały głos. Z trudem się opanowałem. Spojrzałem na rękę — na palcach smar. Wytarłem dłoń o trawę, wstałem. Rozczarowanie, oczywiście, straszliwe. Wszystko przewidzieli, obliczyli, wzięli pod uwagę. Przeskoczyłem przez ten stos bezużytecznego żelastwa i wszedłem do domu. Widzę — w hallu, w kącie, sterczy Dramba. Zastrzygł tymi swoimi uszami, gapi się na mnie, a ja nawet patrzeć na niego nie mogę bez obrzydzenia, już chciałem iść do siebie na górę, kiedy nagle przyszło mi do głowy — a co, jeśli… W końcu czy to nie wszystko jedno, w czyich rękach będzie broń, w moich czy tego przygłupa?

— Szeregowiec Dramba — powiedziałem cicho.

— Słucham, master kapral — odpowiedział jak należy.

— Chodź ze mną.

Wyszliśmy z powrotem na ganek. Broń leży jak leżała.

— Podaj mi tę, z brzegu — mówię. — Tylko ostrożnie.

— Nie zrozumiałem, master kapral — odpowiada ten bałwan.

— Czego nie zrozumiałeś?

— Nie zrozumiałem, co konkretnie mam podać.

Żeby cię pokręciło! Skąd ja mogę wiedzieć, jak to się nazywa?

— Jak nazywają się te przedmioty? — pytam go.

Dramba popracował uszami i raportuje:

— Trawa, master kapral. Stopnie…

— A na stopniach? — pytam i czuję, jak mi ciarki przechodzą po grzbiecie.

— Na stopniach jest kurz, master kapral.

— I co jeszcze?

Po raz pierwszy Dramba nie odpowiedział natychmiast. Długo milczał. Coś mu widocznie zacięło się w głowie jak i mnie.

— Jeszcze na stopniach znajdują się rzeczy następujące: master kapral, szeregowiec Dramba, cztery mrówki… — znowu przerwał na chwilę. — A także wszelkie możliwe mikroorganizmy.

On ich nie widział! Rozumiecie? Nie widział! Mikroorganizmy widział, a tego metrowego żelastwa nie wolno mu było widzieć. Jemu nie wolno go było widzieć, a mnie — brać. Wszystko, wszystko przewidzieli! I wtedy ze złości, bezmyślnie kopnąłem bosą nogą w największą rurę, która leżała na ganku. Zawyłem, wybiłem sobie palec i jeszcze złamałem paznokieć. A żelazo jak leżało, tak nadal spokojnie leży. Koniec. To była ostatnia kropla. Pokuśtykałem do siebie, zgrzytam zębami, pięści zaciskam, prawie płaczę. Przyszedłem, uwaliłem się na łóżko i taka mnie rozpacz ogarnęła, jakiej nie pamiętam od tego dnia, kiedy pojechałem w odwiedziny do domu i zobaczyłem, że nie tylko domu mojego nie ma, ale w ogóle całego kwartału, leży kupa wypalonej cegły zasnuta dymem. Wydało mi się, że nie nadaję się już do niczego, że nic tu nie potrafię zdziałać w tym sytym i przemądrzałym świecie, w którym każdy mój krok jest przewidziany i wyliczony na sto lat naprzód, i zupełnie możliwe, że każde moje działanie, każdy postępek, który dopiero zamierzam wykonać, jest im z góry znany i już wiedzą, jak mi go uniemożliwić albo też jak go obrócić na swoją korzyść.

Żeby jakoś rozpędzić mroczne myśli, zacząłem wspominać najcudowniejszy, najszczęśliwszy moment w moim życiu i przypomniałem sobie ten mroźny słoneczny dzień, słupy dymu sięgające zielonego nieba, trzask płomieni pożerających ruiny, szary od sadzy śnieg na placu, zesztywniałe trupy, rozbity miotacz rakiet w ogromnym leju… a Herzog idzie wzdłuż naszego szeregu, jeszcze nie zdążyliśmy ochłonąć, jeszcze pot zalewa nam oczy, lufa automatu jeszcze parzy palce, a on idzie, ciężko wsparty na ramieniu adiutanta, i skrzypi śnieg pod jego miękkimi czerwonymi butami. I każdemu z nas uważnie zagląda w oczy i mówi niegłośno słowa wdzięczności i pochwały. A potem zatrzymał się. Przede mną. I Gepard, którego nie widziałem — nikogo nie widziałem oprócz Herzoga — wymienił moje imię, a Herzog położył mi rękę na ramieniu, przez czas jakiś patrzył mi w oczy, twarz miał żółtą ze zmęczenia, przeoraną głębokim i bruzdami, a nie gładką jak na portretach, powieki zaczerwienione. Jego dolna, źle ogolona szczęka poruszała się rytmicznie. Ciągle trzymając rękę na moim ramieniu, uniósł lewą dłoń, pstryknął palcami i adiutant pośpiesznie włożył w te palce czarną kostkę, a ja ciągle jeszcze nie wierzyłem swojemu szczęściu, nie mogłem uwierzyć, ale Herzog powiedział niskim ochrypłym głosem: „Otwórz paszczę, Kocie…” Zmrużyłem oczy i z całej mocy otworzyłem usta, poczułem na języku coś suchego i szorstkiego i zacząłem żuć. Włosy stanęły mi dęba pod hełmem, z oczu popłynęły łzy. To był prywatny jego wysokości tytoń do żucia, z wapnem i suszoną gorczycą, a Herzog klepał mnie po ramieniu i mówił ze wzruszeniem: „O, ci smarkacze! Moi wierni, niezwyciężeni smarkacze!”

I nagle złapałem się na tym, że uśmiecham się od ucha do ucha. Nieee, jeszcze nie wszystko skończone. Wierni, niezwyciężeni smarkacze nie zawiodą. Tam nie zawiedli, nie zawiodą i tutaj. Przewróciłem się na bok, zasnąłem, i tak skończyła się moja przygoda.

Ta się skończyła, za to zaczęły się następne, ponieważ nasz cichy domek nagle ożył. Jak było dotąd? Zjemy z Korniejem śniadanie, dwadzieścia minut pogadamy o tym i owym i koniec, aż do obiadu jestem sam. Chcę — to śpię, chcę — czytam książki, chcę — słucham głosów. A teraz nie wiem, kto wsadził kij w to gniazdo żmij, może urlopy pokończyli, dość że ciasno zrobiło się w naszym domu.

A zaczęło się tak, że wybrałem się do tamtego korytarza zobaczyć, jak tam z moją korespondencją. Mówiąc szczerze, nie miałem wielkiej nadziei, a tymczasem jest! Odpowiedział mój matematyk. Dokładnie pod moim pytaniem, takimi jak poprzednio starannymi literami ktoś wykaligrafował; „W piekle są twoi przyjaciele”. Masz ci los! Co to ma znaczyć? „Kim jesteś, przyjacielu?” — „W piekle są twoi przyjaciele”. To znaczy, że jest ich kilku… Więc dlaczego nic o sobie nie piszą? Boją się. I dlaczego w piekle? Normalny człowiek rzeczywiście nie czuje się tu najlepiej, ale żeby aż piekło?… Spojrzałem na te pomalowane drzwi. Może tam jest więzienie? Albo coś jeszcze gorszego? No i dlaczego nie napisaliście czegoś z sensem? Ta-ak, ten korytarz trzeba wziąć pod obserwację… Ale to potem, a co teraz napisać? Żeby od razu wszystko o mnie wiedzieli… Do diabła, nic nie kapuję w matematyce. Może w tym wzorze wszystko jest tylko zaszyfrowane? Najlepiej napiszę, kto ja jestem, żeby wiedzieli, z kim mają do czynienia i co w razie czego potrafię. Napiszę im… Wyciągnąłem ogryzek ołówka, który nosiłem przy sobie na wszelki wypadek, i wyskrobałem drukowanymi literami: „Waleczny Kot pojmuje wszystko w lot”. Spodobało mi się to, co wykombinowałem. Każdy zrozumie, że Kot to ja, że jestem w dobrej formie i gotów do czynu. Tych spadochroniarzy to ja mam gdzieś, tutaj nic mi nie zrobią. A jeżeli to jest pułapka i tę korespondencję wymyślił Korniej — no to cóż, nic nadzwyczajnego przecież nie napisałem…

Dobra. Korytarz będziemy mieli na oku. A teraz najwyższy czas zobaczyć, co tam u nich jest za tymi drzwiami. Niewiele myśląc, nacisnąłem klamkę. Otworzyły się. Myślałem, że tam będzie pokój albo korytarz, ostatecznie schody… no co ludzie mają za drzwiami?… A więc tam niczego podobnego nie było. Tam była komora. Trzy na trzy. Ściany czarne, matowe. W najdalszej sterczy czerwony guzik. I to wszystko. Nic więcej tam nie było. Na ten widok od razu odechciało mi się tam wchodzić. Pies z nimi tańcował, myślę, czego ja szukam w tym grobowcu, co to, czerwonych guzików nie widziałem?