— Gag, dlaczego nigdy mnie o nic nie pytasz?
Masz babo placek — o nic go nie pytam. A jak mogę go pytać o cokolwiek, skoro go całymi dniami nie widuję? I taką poczułem gorycz, taką miałem ochotę mu odpowiedzieć wprost: „A dlatego, mój podstępny przyjacielu, żeby nie wysłuchiwać twoich łgarstw”. Ale oczywiście nie powiedziałem tego. Wymamrotałem tylko:
— Jak to nie pytam? Pytam…
— Widzisz — mówi takim tonem, jakby się przede mną tłumaczył — ja nie mogę ci robić wykładów. Po pierwsze, nie mam na to czasu, sam widzisz. A po drugie wykłady, moim zdaniem, są okropnie nudne. Co może być ciekawego w wysłuchiwaniu odpowiedzi na pytania, których nie zadałeś? A może jesteś innego zdania?
Stropiłem się, wymruczałem coś, czego sam nie zrozumiałem, i w tym momencie ładuje się do nas dwóch facetów, a za nimi trzeci. Wszyscy trzej błyszczą, jakby ich świeżo wyczyścili kredą. Wspólnymi siłami dźwigają maleńkie okrągłe pudełeczko i z tym pudełeczkiem prosto do Kornieja.
— To ona? — pyta Korniej, wstając na ich spotkanie.
— Ona — odpowiadają nieomal chórem i milkną.
Już dawno zauważyłem, że przy Kornieju nie gadają jeden przez drugiego. Przy nim zachowują się przyzwoicie. Należy sądzić, że Korniej nie lubi żartować.
Tak. Jem coś w rodzaju ryby, zapijam gorącą lurą, a Korniej bierze to pudełeczko w dwa palce, otwiera je ostrożnie i wyjmuje wąską czerwoną wstążeczkę. Tamci trzej przestali oddychać. Cisza, słychać tylko jak ktoś rozmawia w sąsiednim pokoju. Korniej dokładnie obejrzał tę czerwoną wstążeczkę, zwyczajnie i pod światło — a potem powiedział niegłośno:
— Brawo. Zróbcie kopie i rozdajcie.”
I wyszedł z jadalni. Dopiero przy samych drzwiach przypomniał sobie o mnie, odwrócił się i powiedział:
— Przepraszam cię, Gag. Nic nie mogę poradzić.
Wzruszyłem tylko ramionami — co mi tam… proszę bardzo! Dwaj z tamtej trójki pobiegli za Korniejem, a trzeci został i starannie ułożył tę wstążeczkę z powrotem w pudełku. Siedzę wściekły, nie lubię jeść przy obcych. Ale tamten jakby nie zwracał na mnie uwagi. Idzie przez cały pokój do kąta, w którym stoi jakaś szafa nie szafa, kufer nie kufer… jednym słowem, skrzynia postawiona na sztorc. Widziałem tę skrzynię ze sto razy i nie zwracałem na nią uwagi. A tamten podchodzi do niej, odsuwa do góry coś w rodzaju żaluzji i w ściance skrzyni odsłania się nisza. Stawia w tej niszy pudełko i opuszcza żaluzję. Słychać krótkie buczenie i na skrzyni zapala się żółte światło. Facet znowu podnosi żaluzję i w tym momencie, chłopcy, przestałem jeść. Bo widzę, że w niszy leżą już dwa pudełka. Facet znowu opuszcza żaluzję, znowu zapala się żółte oko, podnosi żaluzję — i już są cztery pudełka. Facet nic, tylko dalej trzaska. Siedzę, mrugam oczami, a on żaluzję w górę, w dół, buczenie, żółte oko, w górę, w dół… I po minucie cała nisza pełna była pudełek. Wygarnął je stamtąd, upchał po kieszeniach, zrobił do mnie oko i wybiegł.
Znowu nic nie zrozumiałem. Zresztą nikt normalny by nie zrozumiał. Ale jedno zrozumiałem — to dopiero maszyna! Wstałem — i do tej skrzynki. Obejrzałem ją ze wszystkich stron, nawet spróbowałem zajrzeć do środka od tyłu, ale głowa mi nie wlazła, tylko ucho sobie przygniotłem. Dobra. Żaluzja jest podniesiona i nisza świeci mi w oczy. Mleko jaszczurcze! Rozejrzałem się i złapałem ze stołu zmiętą serwetkę. Ugniotłem ją w kulkę i rzuciłem w niszę — z daleka rzuciłem na wszelki wypadek. Nic się nie dzieje, wszystko gra. Leży sobie spokojnie. A więc ostrożnie pociągnąłem żaluzję w dół. Poszło lekko, jakby sama z siebie! Pstryk! I, jak należy, zabuczało, zapłonęło żółte światło. No, trzymaj się, Kocie! Podniosłem żaluzję do góry. Tak jest. Dwie kulki papieru. Ostrożnie wygrzebałem je z niszy widelcem, patrzę — identyczne. Jak dwie krople wody! Nie do odróżnienia. Patrzyłem na nie i tak, i owak, pod światło, nawet je powąchałem, jak kto głupi… Identyczne.
Rozumiecie, co to znaczy? Jedna złota dziesiątka i za pięć minut jestem milionerem. Zacząłem szukać po kieszeniach. No, jeśli nawet nie złoto, to chociażby miedziak… Nie mam nawet miedziaka. I wtedy namacałem swój jedyny nabój. Banalny nabój, kaliber osiem dziesięć. Nie, nawet w tej chwili jeszcze nie całkiem kojarzyłem, o co tu chodzi. Po prostu pomyślałem — skoro już nie mam pieniędzy, to chociaż zrobię trochę naboi, one też są coś warte. I dopiero kiedy szesnaście naboi błysnęło miedzią, dopiero wtedy do mnie dotarło — szesnaście naboi to przecież pełny magazynek. Pełny magazynek, chłopcy!
Stoję przed tą skrzynią, patrzę na swoje naboje i bardzo interesujące myśli przychodzą mi do głowy. Takie interesujące, że natychmiast rozejrzałem się dokoła, czy ktoś nie podgląda lub nie podsłuchuje. Niezłą maszynę sobie wymyślili, szkoda słów. Pożyteczną. Wiele różnych rzeczy u nich widziałem, ale taką pożyteczną dopiero po raz drugi (pierwsza to Dramba, rzecz jasna). No cóż, serdeczne dzięki. Zebrałem naboje, wsypałem je do kieszeni kurtki, obciągnęły mi kieszeń, i wtedy poczułem, chłopcy, że nareszcie jakieś światełko zamajaczyło z daleka.
Używałem tej maszyny potem jeszcze nieraz. Powolutku uzupełniałem zapas amunicji; zgubiłem guzik — na wszelki wypadek zrobiłem sobie dwa komplety mundurowych guzików, no i jeszcze parę drobiazgów. Początkowo bardzo uważałem, ale potem zrobiłem się zupełnie bezczelny — dwa kroki ode mnie siedzą przy stole i jedzą, a ja stoję przy skrzynce i trzaskam żaluzją. Żeby chociaż ktoś kiedyś zwrócił na mnie uwagę! Niefrasobliwi ludzie, pojęcia nie mam, w jaki sposób zamierzają rządzić naszą planetą przy takiej niefrasobliwości. Przecież ich u nas scyzorykami pokroją na plasterki. Przecież ja sam jeden mógłbym na ich oczach skopiować wszystkie tutejsze tajne dokumenty… Gdyby tu w ogóle były jakieś dokumenty… Przecież oni na mnie w ogóle nie zwracają uwagi. Chcesz podsłuchiwać — podsłuchuj, chcesz podglądać — podglądaj… Czasem ktoś spojrzy z roztargnieniem, uśmiechnie się i znowu wraca do rozmowy. To mi nawet ubliża, mleko jaszczurcze! Nie jestem byle gówniarzem. Jestem Walecznym Kotem jego wysokości, a nie jakimś tam gnojkiem, lepsi od tych tutaj schodzili przede mną z trotuaru na jezdnię, jeszcze czapki zdejmowali… Wprawdzie niecodziennie zdejmowali, tylko w dniach imienin Herzoga, ale to wszystko jedno. Miałem straszną ochotę stanąć kiedyś w drzwiach i krzyknąć po gepardowsku: „Ba-aczność! Nie mrugać ślepiami, karalusze bękarty!” Ale by się zakłębiło. Potem oczywiście zabroniłem sobie myślenia na takie tematy. Nie mam prawa uchybiać swojej godności. Nawet w myśli. Niech wszystko idzie swoją koleją. Tak czy inaczej ja jeden nie postawię ich wszystkich na baczność. Zresztą nie to jest moim zadaniem…
Mój Korniej przez te dni umęczył się ze szczętem. Nie dość, że musiał regulować tę ich nieustanną gadaninę, to jeszcze zwaliły się na niego kłopoty osobiste. Wszystkiego oczywiście nie wiem, ale kiedyś wróciłem wieczorem znad stawów zmęczony, spocony, nogi bolą, tylko by się wykąpać i uwalić w trawie pod krzakami, gdzie mnie nikt nie widzi, a skąd ja widzę wszystkich. To znaczy, mówiąc otwarcie, nie bardzo było na kogo patrzeć — ci, którzy zostali, ciągle siedzieli w gabinecie Kornieja na kolejnej naradzie, a w ogrodzie było pusto. Aż nagle otwierają się drzwi zero-kabiny i wychodzi z niej człowiek, którego do tej pory nigdy tu nie widziałem. Po pierwsze, jest ubrany. Ci nasi przeważnie chodzą w kombinezonach albo w takich kolorowych koszulkach z napisami na plecach. A ten — nawet nie wiem, jak to określić. To, co ma na sobie, jest jakieś takie godne, wzbudzające szacunek. Szary materiał, rozumiecie? Pierwsza klasa, i od razu widać, że nie każdy sobie może na coś takiego pozwolić. Arystokrata. Po drugie — twarz. Tego to już zupełnie nie potrafię wyjaśnić. No, włosy czarne, oczy niebieskie — zresztą nie o to chodzi. Czymś przypominał mi tego rumianego doktora, który mnie wyleczył, chociaż ten tutaj wcale nie był rumiany, a już w żadnym razie dobroduszny. Podobny wyraz twarzy czy co? U naszych takiego nie widywałem, nasi są albo weseli, albo zatroskani, a ten… Nie, nie umiem opowiedzieć.