Krótko mówiąc, wyszedł z kabiny, przemaszerował obok mnie takim zdecydowanym krokiem i — do domu. Słyszę — gadanina w gabinecie z miejsca ucichła. Kto to taki do nas przybył, myślę. Ktoś z samej góry? W cywilu? Okropnie mnie to zainteresowało. Dobrze byłoby, myślę, porwać takiego. Jako zakładnika. Wielkich rzeczy można by dokonać… I zacząłem sobie wyobrażać ze wszystkimi szczegółami, jak się do tego zabieram, fantazja, widać, mnie poniosła. Potem opamiętałem się. W gabinecie znowu gadają i na ganek wychodzi dwóch — Korniej i ten arystokrata. Schodzą ze stopni i idą powoli ścieżką obok siebie z powrotem do zero-kabiny. W milczeniu. Arystokrata ma kamienną twarz, trzyma się prosto i głowę zadarł do góry. Generał, chociaż taki młody. A mój Korniej zwiesił głowę, patrzy pod nogi i gryzie wargi. Zdenerwowany. Tylko zdążyłem pomyśleć, że są mocni i na Kornieja, kiedy obaj przystanęli niedaleko mnie i Korniej mówi:
— No cóż… dziękuję ci, że przyszedłeś.
Arystokrata milczy. Tylko lekko poruszył ramionami, ale patrzy w bok.
— Wiesz, że zawsze się cieszę, kiedy cię widzę — mówi Korniej. — Choćby przelotnie, tak jak teraz. Wszystko rozumiem, wiem, jaki jesteś zajęty…
— Przestań — mówi arystokrata z irytacją. — Przestań. Lepiej się pożegnajmy.
— Dobrze — mówi Korniej.
I z taką pokorą to powiedział, że aż mi ciarki przeszły po skórze.
— I jeszcze jedno — mówi arystokrata. Twardo tak mówi, nieprzyjemnie. — Teraz mnie długo nie będzie. Matka zostaje sama. Żądam od ciebie, żebyś przestał ją męczyć. Do tej pory nie mówiłem o tym, bo do tej pory byłem przy niej i… Jednym słowem, rób, co chcesz, tylko przestań ją męczyć!
Korniej coś powiedział, prawie wyszeptał — tak cicho, że nie dosłyszałem jego słów.
— Możesz! — mówi arystokrata z naciskiem. — Możesz wyjechać, możesz zniknąć… Te wszystkie… Te wszystkie twoje prace… Z jakiej racji uważasz je za cenniejsze od jej szczęścia?
— To są zupełnie różne sprawy — mówi Korniej z jakąś cichą rozpaczą. — Po prostu ty tego nie rozumiesz, Andrzeju… Omal nie wyskoczyłem z krzaków. Przecież jasne — to nie jest żaden zwierzchnik ani generał. To przecież jego syn, nawet są podobni!
— Ja nie mogę wyjechać — mówi dalej Korniej. — I nie mogę zniknąć. To nic nie zmieni. Wyobrażasz sobie, że co z oczu, to i z serca? To nie tak. Spróbuj zrozumieć, że tu nic nie można zrobić. Taki jest nasz los. Rozumiesz? Los.
Andrzej zadarł głowę, popatrzył na ojca wyniośle, jakby chciał na niego splunąć, ale nagle jego arystokratyczna twarz zadrżała żałośnie — jeszcze moment i się rozpłacze, potem jakoś niezgrabnie machnął ręką i już bez słowa pobiegł w stronę zero-kabiny.
— Uważaj na siebie! — zawołał za nim Korniej, ale Andrzeja już nie było.
Wtedy Korniej zawrócił i poszedł do domu. Chwilę postał na ganku, na pewno co najmniej minutę tak stał, jakby zbierał siły i myśli, potem wyprostował ramiona i wtedy dopiero przekroczył próg. Takie buty. Naskoczyli na człowieka. I ta żona, i ten syn — oboje są dobrzy. I czego naskakują? Niezrozumiałe, czego mogą od niego chcieć. Dobra, to nie mój interes. Tylko że mi go żal. Ja bym, oczywiście, na miejscu Kornieja zdrowo przyłożył temu synkowi, żeby się nie wtrącał, gdzie nie trzeba, i w ogóle nie podskakiwał, ale Korniej na takiego nie wygląda. To znaczy, nie wygląda na takiego, co komuś przyłoży… choć mógłby przyłożyć, moim zdaniem, każdemu, jest silny i niebywale zwinny, widziałem, jak się kiedyś mocowali po kąpieli w basenie — Korniej, a przeciwko niemu trzech tych jego… no, oficerów czy jak… Jak on nimi rzucał! Aż przyjemnie było popatrzeć. Tak, jeżeli chodzi o przyłożenie, to możecie być spokojni. Ale rzecz w tym, że on chyba tylko w absolutnie krytycznej sytuacji może komuś dać w ucho… nie to, że w ucho, ale nawet ostrzejszego słowa od niego nie usłyszycie… Chociaż, z drugiej strony, był jeden taki wypadek… Kiedyś wszedłem do jego gabinetu, już nie pamiętam po co. Może po książkę, może po taśmę do projektora. Jednym słowem, padał tego dnia deszcz. Wchodzę i nagle znalazłem się w zupełnych ciemnościach. Nawet pomyślałem, że zabłądziłem. Nie było jeszcze wypadku, żebym w tym domu w biały dzień trafił do ciemnego pomieszczenia. Może niechcący wlazłem do jakiejś komórki? I nagle stamtąd, z tej ciemności, słyszę głos Kornieja:
— Puśćcie to jeszcze raz od samego początku…
Wtedy zrobiłem krok naprzód. Ściana się za mną zaciągnęła i zapadła kompletna ciemność, jak w czasie nocnego strzelania. Wyciągnąłem ręce przed siebie, żeby nie rąbnąć o coś, zrobiłem może dwa kroki i zaplątałem się w jakiś materiał. Aż się wzdrygnąłem. Co to znowu za materiał? Skąd on tu, w gabinecie? Nigdy przedtem czegoś takiego tutaj nie było. Nagle słyszę głosy, a jak te głosy usłyszałem, na śmierć zapomniałem o wszystkich materiałach świata, zamarłem i nawet chyba przestałem oddychać.
Od razu poznałem, że mówią po imperatorsku. Ja te ich churły-murły, to piskliwe chrypienie na tamtym świecie poznam. Rozmawiało dwóch, jeden — zwyczajny szczurojad, tak bym po nim przejechał serią z automatu, no a drugi… nie uwierzycie, chłopcy, w pierwszej chwili sam sobie nie uwierzyłem. Drugi to był Korniej. Jego głos, bez wątpienia. Tylko że, po pierwsze, mówił po imperatorsku, a po drugie, w takich rejestrach, jakich ja tutaj nie tylko u Kornieja, ale u nikogo na tej planecie nie słyszałem. To było, chłopcy, prawdziwe przesłuchanie, oto co to było. Widziałem tych przesłuchań od groma, wiem, jak się wtedy rozmawia. Tu się nie można pomylić. Korniej do niego tak gniewnie — grrrm-trrrm-brrrrn! A tamten, tchórzliwy pies, odpowiada żałośnie — churły-murły, churły-murły… Serce mi rosło, kiedy tego słuchałem, słowo honoru…
Rozumiałem niestety tylko piąte przez dziesiąte, a i to, co rozumiałem, niezupełnie do mnie docierało. Wyglądało na to, że ten szczurojad to nie jest prosty żołnierz albo, powiedzmy, zwyczajny cywil, tylko jakaś duża szyszka. Może marszałek, a może i minister. I cały czas mowa była o korpusach i o armiach, a także o sytuacji w stolicy. To znaczy, do tego sam doszedłem, bo słowa „korpus”, „armia”, „stolica” rozumiałem, a one się ciągle powtarzały. I jeszcze rozumiałem, że Korniej go ciągle naciska, a tamten szczurojad, chociaż ogonem merda i podlizuje się, to jednak kręci, kanalia. Korniej grzmiał coraz wścieklej, szczurojad piszczał coraz żałośniej i dla mnie osobiście było absolutnie jasne, że to jest właśnie odpowiedni moment, żeby mu dać w zęby jak należy — nawet pochyliłem się do przodu, dotykając nosem materiału, który mnie oddzielał od miejsca przesłuchania, żeby nie przepuścić chwili, kiedy to ścierwo zacznie wyć i wreszcie powie to, czego chcą się od niego dowiedzieć. Ale szczurojad nagle w ogóle zamilkł, zemdlał czy co, a Korniej powiedział zwyczajnym głosem po rosyjsku: