— Nie podoba mi się ta pozycja — powiedziałem.
— Mnie również — zgodził się Gepard.
Ja myślę! Tu była nie tylko ta świetna pozycja. Tu były jeszcze tapiry. Co najmniej sto sztuk, i łaziły po tej swojej pozycji jak po bazarze. To znaczy niektóre zebrane do kupy paliły ogniska. Inne po prostu stały, chowając ręce w rękawy. A jeszcze inne łaziły w kółko. Obok okopów poniewierały się karabiny, sterczały cekaemy bezmyślnie wpatrzone lufami w niskie niebo. Na środku drogi ni z gruszki, ni z pietruszki tkwił ugrzęzły w błocie miotacz rakiet. Na lawecie siedział niemłody tapir, nie wiadomo — wartownik czy może tak sobie przysiadł, zmęczony łażeniem. Zresztą nikomu nie szkodził — siedział i dłubał palcem w uchu.
Jakoś nieprzyjemnie zrobiło mi się od tego wszystkiego. Ach, gdyby to ode mnie zależało, przejechałbym po tym bazarze serią z cekaemu… Z nadzieją spojrzałem na Geparda, ale Gepard milczał i tylko wodził swoim garbatym nosem z lewa na prawo i z powrotem.
Potem usłyszałem gniewne głosy i się obejrzałem. Pod drabiną ostatniego domu kłóciły się dwa tapiry. Nie mogły podzielić między sobą drewnianego koryta — każdy ciągnął w swoją stronę, bluzgając najgorszymi przekleństwami, i do tych właśnie strzeliłbym ze szczególną przyjemnością. Gepard powiedział:
— Przyprowadź.
W sekundę byłem przy tych bydlakach, lufą automatu dałem po łapach jednemu, potem drugiemu, a kiedy wypuściły swoje koryto i wytrzeszczyły na mnie gały, pokazałem głową na Geparda. Nawet nie pisnęły. Oba od razu spociły się jak myszy. Wycierając w biegu pyski rękawami, świńskim truchtem podbiegły do Geparda i zastygły na dwa kroki przed nim jak dwa niechlujne spocone toboły. Gepard bez pośpiechu podniósł trzcinkę, przymierzył się, jakby grał w bilard, i przylał po mordzie, raz jednemu, raz drugiemu, potem spojrzał na to bydło i powiedział tylko:
— Dowódcę do mnie. Szybko.
Nie, chłopcy. Jednak Gepard najwyraźniej nie przypuszczał, że tu będzie aż tak źle. Oczywiście niczego dobrego nie mogliśmy się spodziewać. Jeśli już Waleczne Koty rzucą się na zatkanie dziury w linii frontu, to jasne jak słońce, że sytuacja wygląda fatalnie. Ale coś takiego! Gepardowi aż koniec nosa pobielał.
Wreszcie pojawił się tutejszy dowódca. Wylazł zza domów, dopinając w pośpiechu szynel, długa zaspana tyczka z szarymi bokobrodami. Co najmniej pięćdziesiąt lat. Nos czerwony w niebieskich żyłkach, utytłane binokle, jakie nosili sztabowcy w czasie tamtej wojny, na długim podbródku mokre okruchy tytoniu do żucia. Przedstawił się jako sztabs-major i spróbował przejść z Gepardem na ty. Jeszcze czego! Gepard tak go zmroził, że major nawet jakby się zrobił mniejszy — w pierwszej chwili był o pół głowy wyższy, a po minucie widzę — mleko jaszczurcze! — patrzy na Geparda z dołu do góry taki siwiutki staruszek średniego wzrostu.
Krótko mówiąc, wyjaśniło się, co następuje. Gdzie jest przeciwnik i czym dysponuje, sztabs-major nie wie. Zadaniem sztabs-majora jest utrzymanie wsi do momentu nadejścia posiłków, siła bojowa jego oddziałów składa się ze stu szesnastu żołnierzy, ośmiu karabinów maszynowych i dwóch miotaczy rakiet. Prawie wszyscy żołnierze są zdolni do służby z ograniczeniem, a po wczorajszym forsownym marszu dwudziestu siedmiu leży w tych oto domach, jedni z otartymi nogami, inni z przepuklinami, reszta z czymś tam jeszcze.
— Proszę mi powiedzieć — przerwał mu nagle Gepard. — Co się tam dzieje?
Sztabs-major przerwał w środku zdania, spojrzał tam, gdzie wskazywała błyszcząca trzcinka. Ale ten nasz Gepard ma oczy! Dopiero teraz zauważyłem — w największej kupie dookoła jednego z ognisk wśród szarych kurtek naszych tapirów migają obrzydliwe pasiaste kombinezony piechoty pancernej imperatora. Mleko jaszczurcze! Jeden, dwa, trzy… Cztery szczurojady przy naszym ognisku, a te świnie mało ich nie całują. Palą papierosy. I jeszcze rechoczą nie wiadomo dlaczego…
— To? — zapytał sztabs-major i popatrzył swoimi króliczymi oczami na Geparda. — Chodzi o jeńców, master nadinspektor?
Gepard nie odpowiedział. Sztabs-major znowu nasadził binokle i dalej objaśniał. To, widzicie, są jeńcy, ale my nie mamy z nimi nic wspólnego. Zostali ujęci przez jegrów w czasie wczorajszej walki. Z powodu braku środków transportowych, a także z powodu niemożności przydzielenia im odpowiedniego konwoju…
— Gag — powiedział Gepard. — Zabierz jeńców i zdaj Kleszczowi. Tylko niech ich najpierw przesłucha…
Szczęknąłem zamkiem i poszedłem w stronę ogniska. Palą papierosy i jeszcze coś popijają, bydlaki. Mordy zadowolone, błyszczące. Takie paskudztwo… A ten, blondynek, poklepuje tapira po plecach, a tapir bezmózgi jeszcze się cieszy, rechocze i łbem potrząsa. Popili się czy co?
Podszedłem. Tapiry zauważyły mnie już z daleka i zaczęły się powoli rozpełzać na boki. A niektóre widocznie sparaliżowało ze strachu, tak siedzą, jak siedziały, tylko ślepia wytrzeszczają i mordy porozdziawiały. A jeńcy — aż poszarzeli, znają nasz emblemat, pasiaste szczurojady, nasłuchali się!
Kazałem im wstać. Wstali. Niechętnie. Kazałem im stanąć w szeregu. Stanęli, co mieli robić. Blondynek coś tam zaczął gadać po naszemu — dostał lufą automatu pod żebro i od razu spokorniał. No i pomaszerowali — gęsiego, z opuszczonymi głowami, ręce do tyłu. Szczury. I śmierdzą jakoś po szczurzemu… Dwaj — potężni, barczyści, a dwaj — widać, z ostatniego poboru — chudzi smarkacze niewiele starsi ode mnie.
Jeńców nienawidzę. No bo co to takiego — poszedł gnojek na wojnę i trafił do niewoli? Ja oczywiście wszystko rozumiem — czego można wymagać od szczurojadów, ale jak tam sobie chcecie, to jednak obrzydliwe… No proszę — jeden z gówniarzy, zgięty wpół, już rzyga. Naprzód, naprzód, mleko jaszczurcze! Teraz drugi. Tfu! Ciekawe, że te szczury czują bliską śmierć — zupełnie jak autentyczne szczury. Teraz są gotowi na wszystko — mogą zdradzić, sprzedać, zostać do końca życia niewolnikami…
— Biegiem marsz! — krzyknąłem po ichniemu.
Pobiegli. Biegną powoli, kiepsko. Blondynek kuleje. Ciężko ranny, to znaczy, pewnie skręcił nogę w łaźni. Nie szkodzi, dokuśtykasz, gdzie trzeba.
Dobiegliśmy do przeciwległego krańca wsi, a tam czekają ciężarówki. Chłopcy zobaczyli nas, gwiżdżą, krzyczą. Wybrałem największą kałużę, położyłem jeńców jadaczkami w błoto i podszedłem do pierwszej ciężarówki, w której siedział Kleszcz. A Kleszcz już wyskoczył i idzie mi na spotkanie; morda wesolutka, wąsiki sterczą, w zębach kościana cygarniczka według mody starszych roczników szkoły.
— No i co powiesz, bracie kamikaze? — pyta mnie.
Melduję mu — tak i tak, tak wygląda sytuacja, a jeńców koniecznie trzeba najpierw przesłuchać, i już od siebie:
— Nie zapomnij o mnie, Kleszcz — mówię. — Przecież to ja ich tu przyprowadziłem…
— Chodzi ci o obrożę? — pyta z roztargnieniem, a sam rozgląda się dookoła.
— Aha! No bo kto ich przyprowadził?
— Tylko nie wiem — na czym? Nie będę ich przecież ciągnął do lasu…
— A na palach?
— Można oczywiście i na palach.
— To znaczy, że mogę?
Kleszcz tylko na mnie spojrzał i już wiedziałem, że nic z tego.
— Tak… — mówi. — Ty się tu będziesz zabawiał, a Gepard tam czeka sam jeden? Bierz no trzy dwójki i biegiem do Geparda. Szybko!