— Zupełnie nieźle, Waldemar, jesteś wolny. Teraz spróbujemy podsumować. Po pierwsze…
Ale ja, chłopcy, niestety nie dowiedziałem się nigdy, co tam było po pierwsze. Coś trzasnęło mnie w głowę z taką siłą, że zrobiło mi się widno w tych ciemnościach i oprzytomniałem dopiero w salonie. Siedzę na podłodze, mrugam oczami, a nade mną stoi, pocierając ramię, ten właśnie Waldemar, ogromny drab, głową sięgający powały, zmieszany i zaniepokojony, patrzy na mnie spod sufitu i mówi ni to z wyrzutem, ni to przepraszająco:
— Coś ty, kochaneczku? Dlaczego sterczałeś tam w ciemności? Skąd mogłem wiedzieć? Wybacz mi, proszę… Mocno się stuknąłeś?
Ostrożnie obmacałem nos — czy jest jeszcze na miejscu, czy już go w ogóle nie ma — jakoś wstałem i mówię:
— Nie — mówię — nie stuknąłem się. Mnie stuknięto — to się zgadza.
Rozdział 6
Kiedy Dramba zakończył kopanie rowu łącznikowego do punktu obserwacyjnego, Gag zatrzymał go, zeskoczył do okopu i przespacerował się po pozycji. Pozycja była wzorowa. Okop pełnego profilu o nieco spadzistych, idealnie równych ścianach, z twardo ubitym dnem, bez resztek ziemi i innych śmieci, dokładnie według instrukcji, prowadził do stanowiska ogniowego — było idealnie okrągłe, o dwumetrowej średnicy, dalej były trzy kryte belkami schrony dla obsługi i amunicji. Gag spojrzał na zegarek. Stanowisko zostało wykopane w całości w ciągu dwóch godzin i dziesięciu minut. I to jakie stanowisko! Z takiego stanowiska może być dumna Akademia Inżynieryjna jego wysokości. Gag popatrzył na Drambę. Szeregowiec Dramba wznosił się nad krawędzią okopu. Ogromne dłonie przyciśnięte do bioder, łokcie odstawione, uszy opuszczone, pierś wypięta i wiało od niego orzeźwiającym chłodem i zapachem świeżej ziemi.
— Zuch! — powiedział niegłośno Gag.
— Służę jego wysokości, master kapral! — wrzasnął robot.
— Czego nam jeszcze brakuje?
— Butelki gorzałki i wędzonego śledzia, master kapral!
Gag uśmiechnął się.
— Ta-ak — powiedział. — Jednak zrobiłem z ciebie, żłoba, żołnierza.
Oparł dłoń o brzeg okopu i jednym ruchem przerzucił ciało na trawę, potem wstał, otrzepał kolana i jeszcze raz obejrzał stanowisko, tym razem z góry. Tak, stanowisko naprawdę było pokazowe.
Słońce stało wysoko, po rosie nie zostało nawet śladu, księżyc, nieszkodliwy kawałek topniejącego cukru, wisiał nad zachodnim horyzontem, nad mglistym konturem potwornego miasta. Step wokół bzykał miliardami koników polnych, płaski, rudozielony, wszędzie jednaki i pusty jak ocean. Monotonię naruszał tylko obłoczek zieleni w dali i czerwieniejący w tej zieleni, kryty dachówką dach domu Kornieja. Bzykający, przepojony zapachem ziół step dookoła, nad nim czyste szarobłękitne niebo, a w centrum on. Gag. Dobrze mu tutaj.
Dobrze, ponieważ wszystko jest daleko. Daleko stąd znajduje się niepojęty Korniej, nieskończenie dobry, nieskończenie cierpliwy, pobłażliwy, uważny, nieugięty, milimetr po milimetrze wtłaczający w serce miłość do siebie i zarazem nieskończenie niebezpieczny, niczym bomba o ogromnej sile, która może wybuchnąć w najbardziej nieoczekiwanym momencie i roztrzaskać na kawałki wszechświat Gaga. Daleko stąd jest podstępny dom, przepełniony nieprawdopodobnymi, niewiarygodnymi mechanizmami, nieprawdopodobnymi i niewiarygodnymi istotami przemieszanymi z takimi jak Korniej ludźmi-potrzaskami, dom kipiący żywiołową działalnością, pozbawioną wszelkiego rozumnego i widomego celu, i dlatego właśnie również niepojęty i rozpaczliwie niebezpieczny dla wszechświata Gaga. Daleko stąd jest ten podstępny, oszukańczy świat, w którym ludzie mają wszystko, o czym tylko mogą zamarzyć, i dlatego marzenia ich są zwyrodniałe, cele — pozaziemskie, a środki ich realizacji — nieludzkie. I jeszcze dlatego Gagowi jest dobrze, że tu udaje mu się, choć na krótko, zapomnieć o przygniatającej jego siły odpowiedzialności, o tych wszystkich zadaniach niecierpiących zwłoki, nieuniknionych i nie do rozwiązania, które nabrzmiewają jak wrzód w jego zgorączkowanej duszy. A tu wszystko jest takie łatwe i proste.
— Oho! — powiedział Korniej. — To jest coś!
Gag podskoczył w miejscu i odwrócił się. Korniej stał po przeciwnej stronie okopu i z wesołym zdumieniem oglądał stanowisko ogniowe.
— Prawdziwy z ciebie fortyfikator — powiedział. — Co tu wybudowałeś?
Gag przez chwilę milczał, ale nie miał wyjścia.
— To stanowisko ogniowe — burknął niechętnie. — Dla ciężkiej haubicy.
Korniej był wstrząśnięty.
— Dla kogo?
— Dla ciężkiej haubicy.
— Hm… A skąd weźmiesz haubicę?
Gag milczał, patrząc spode łba na Kornieja.
— No dobrze, w końcu to nie moja sprawa — powiedział Korniej po chwili. — Wybacz, że ci przeszkodziłem… Otrzymałem pewne wiadomości i chciałem jak najszybciej podzielić się nimi z tobą. Chodzi o to, że wasza wojna się skończyła.
— Jaka wojna? — tępo zapytał Gag.
— Wasza. Herzoga alajskiego z imperatorem.
— Już? — cicho zapytał Gag. — Przecież mówiłeś: trzy, cztery miesiące.
Korniej rozłożył ręce.
— Wybacz. Omyliłem się. Wszyscy się omylili. Ale wiesz, to jest dobra omyłka. Zgodzisz się ze mną, że to była omyłka w dobrym kierunku… Wystarczył miesiąc.
Gag oblizał wargi, uniósł głowę i znowu ją opuścił. — Kto… — i zamilkł.
Korniej czekał, patrząc na niego spokojnie. Wtedy Gag znowu podniósł głowę i patrząc mu prosto w oczy, powiedział:
— Chcę wiedzieć, kto zwyciężył.
Korniej bardzo długo milczał i z jego twarzy nic nie można było wyczytać. Gag usiadł — nogi mu osłabły. Tuż obok z okopu sterczała głowa Dramby. Gag bezmyślnie zagapił się na tę głowę.
— Przecież ci już tłumaczyłem — rzekł wreszcie Korniej. — Nikt nie zwyciężył. A raczej wszyscy zwyciężyli.
Gag wycedził przez zęby:
— Tłumaczyłeś… No to co, że mi tłumaczyłeś. Ja tego nie rozumiem. Czyje teraz jest ujście Tary? Może dla was jest obojętne, czyje ono będzie, ale dla nas nie jest obojętne!
Korniej wolno pokręcił głową,
— Wam również jest wszystko jedno — powiedział zmęczonym głosem. — Wojska tam już nie ma — jest tylko ludność cywilna.
— Aha! To znaczy, że szczurojadów stamtąd wyparto?
— Ależ nie… — skrzywił się z irytacją Korniej. — Armie już w ogóle nie istnieją, rozumiesz? Z ujścia Tary nikt nikogo nie wypierał. Po prostu Alajczycy i żołnierze imperatora porzucili broń i rozeszli się do domów.
— To niemożliwe — powiedział spokojnie Gag. — Nie rozumiem, po co mi to wszystko opowiadasz, Korniej. Nie wierzę ci. W ogóle nie rozumiem, czego ty ode mnie chcesz. Po co mnie tu trzymasz? Jeśli ci nie jestem potrzebny — uwolnij mnie. Jeśli jestem — powiedz wprost…
Korniej chrząknął i mocno klepnął się po udzie.
— A więc tak — rzekł — nic nowego na ten temat powiedzieć ci nie mogę. Widzę, że ci się tu nie podoba. Wiem, że chcesz wrócić do domu. Ale musisz jeszcze przez jakiś czas być cierpliwy. Teraz na twojej planecie jest zbyt ciężko. Głód. Zniszczenia. Epidemie. A do tego zamieszki na tle politycznym… Herzog, jak zresztą należało oczekiwać, plunął na wszystko i uciekł jak ostatni tchórz. Zostawił na łasce losu nie tylko kraj…
— Nie waż się mówić źle o Herzogu! — chrapliwie krzyknął Gag.
— Nie ma już Herzoga — zimno powiedział Korniej. — Herzog alajski został zdetronizowany. Na pociechę mogę cię tylko zawiadomić, że imperatorowi też się nie poszczęściło. Został rozstrzelany we własnym pałacu…