Gag jadł dziwaczną bryję z mięsa i jarzyn, nie czując ani smaku, ani zapachu. Miał wrażenie, że przeżuwa watę. Uszy mu płonęły. Znowu wyszło nie tak, jak trzeba. Miał cholerną ochotę rąbnąć pięścią w stół. Nie pozwolę traktować siebie jak szczeniaka! Dosyć tego! Nie jestem z tych, co się załamują, jasne? My jesteśmy ze stali! Znowu tak wykręcił kota ogonem, że wyszedłem na głupka… Z oplatanej butelki nalał sobie do szklanki mleka kokosowego. Mówiąc otwarcie, rzeczywiście zachowałem się wyjątkowo głupio. On traktuje mnie jak mężczyznę, a ja zachowuję się jak baba. Głupi szczeniak — fakt. Nie chcę o tym myśleć. Nie potrzebuję twojej prawdy, nie potrzebuję twoich bajek. To znaczy, rzecz jasna, za prawdę jestem ci bardzo wdzięczny — przynajmniej zrozumiałem, że nie ma na co dłużej czekać, trzeba brać się do roboty.
Korniej wstał, wziął papiery pod pachę i wyszedł. Miał zmartwioną twarz. Gag, jedząc i pijąc mleko, spojrzał na ogród. Z gęstej trawy na ścieżkę wysypaną piaskiem wylazł wielki rudy kot. W zębach kota trzepotało coś pierzastego. Kot posępnie potoczył dzikimi oczami w lewo i w prawo i śmignął w stronę domu, zapewne pod ganek. Śmiało, śmiało, bracie-rycerzu, pomyślał Gag. Abym tylko dociągnął do wieczoru, a wtedy można będzie zabrać się do dzieła. Poderwał się, wrzucił naczynia do otworu w stole, na palcach przeszedł przez dom, skręcił w tamten korytarz. Nic się nie zmieniło. Przyjaciele z piekła milczeli. Trudno. To znaczy, że będzie musiał zrobić to sam. Dramba… Nie. Na szeregowca Drambę nie ma co liczyć, słaba nadzieja. Szkoda, oczywiście. Jako żołnierz jest bezcenny. Ale bez reszty wierzyć mu nie można. Lepiej już bez niego. Niech tylko zrobi, co do niego należy, a potem go odkomenderuję. Wrócił do swojego pokoju, położył się na łóżku z rękami pod głową.
— Szeregowiec Dramba — powiedział.
Dramba wszedł i stanął w drzwiach,
— Mów dalej — rozkazał Gag.
Dramba zaczął automatycznie od środka zdania:
— …żadnego innego wyjścia. Jednakże lekarz był przeciwny. Uzasadniał swój protest tym, że, po pierwsze, istota nie należąca do humanoidalnych sapiensów nie może być obiektem kontaktu bez pośrednika…
— Opuść to — powiedział sennie Gag.
— Rozkaz, master kapral — odparł Dramba i po chwili milczenia mówił dalej, zaczynając tym razem od początku zdania: — Skład grupy kontaktowej był następujący: Ewaryst Kozak, dowódca statku, Faina Kamińska, starszy ksenolog grupy, ksenologowie…
— Opuść to! — z rozdrażnieniem powiedział Gag. — Co było dalej?
Wewnątrz Dramby coś zaburczało i robot zaczął opowieść o tym, jak to w strefie kontaktu niespodziewanie wybuchł pożar, kontakt został przerwany, zza ognistej ściany nagle rozległy się strzały, nawigator grupy semihominid Kwarr poległ i jego ciało nigdy nie zostało odnalezione, Ewaryst Kozak, dowódca statku, został ciężko ranny w brzuch, pocisk spowodował rozerwanie otrzewnej i wiele urazów wątroby, żołądka, trzustki…
Gag zasnął.
Obudził się nagle, jakby go ktoś uderzył w twarz mokrym ręcznikiem — gdzieś blisko rozmawiano po alajsku. W głowie mu trzeszczało, serce tłukło się jak nieprzytomne. Ale to nie był sen ani maligna.
— …Zwróciłem uwagę na to, że większość jego prac została napisana w Gignie — mówił nieznajomy, łamliwy glos. — A nuż to jakoś pomoże?
— Gigna… — rozległ się głos Kornieja. — Poczekaj. Gdzie to jest?
— To takie miasteczko, uzdrowisko… zachodni brzeg Zagguty… wiesz, tego jeziora…
— Wiem. A więc przypuszczasz…
— Najprawdopodobniej często tam pracował… Mieszkał zapewne u jakiegoś mecenasa…
Gag bezszelestnie ześlizgnął się z łóżka i podszedł do okna. Na ganku Korniej rozmawiał z jakimś szesnastoletnim chłopcem, chudym, jasnowłosym, o oczach wielkich, jasnych jak u lalki — bez wątpienia Alajczykiem z południa. Gag wczepił palce w parapet.
— To interesujące — z zadumą powiedział Korniej. Poklepał chłopca po ramieniu. — To jest myśl, brawo, Dang. A nasi gamonie przegapili…
— Trzeba go koniecznie znaleźć. Korniej! — chłopiec przycisnął pięści do wąskiej piersi. — Sam przecież mówiłeś, że nawet tutejsi uczeni byli zainteresowani, teraz rozumiem dlaczego — on jest na waszym poziomie! A czasami nawet was przewyższa… Musicie go odnaleźć, to po prostu wasz obowiązek!
Korniej ciężko westchnął.
— Zrobimy wszystko co w naszej mocy, Dang… ale gdybyś wiedział, jakie to trudne! Nie jesteś nawet w stanie wyobrazić sobie, co się u was teraz dzieje…
— Jestem — krótko odpowiedział chłopiec.
Przez chwilę obaj milczeli.
— Lepiej by się stało, gdybym zamiast niego ja tam został — cicho powiedział chłopiec, patrząc w bok.
— Mieliśmy szczęście natrafić na ciebie, a na niego — nie — równie cicho powiedział Korniej. Znowu położył chłopcu rękę na ramieniu. — Zrobimy wszystko co w naszej mocy.
Chłopiec kiwnął głową.
— Dobrze.
Korniej znowu westchnął.
— No trudno… A więc ty teraz prosto do Obnińska?
— Tak.
— Tam ci się bardziej spodoba. W każdym razie tam będziesz miał wykwalifikowanych rozmówców, a nie takich zakamieniałych pragmatyków jak ja.
Chłopiec uśmiechnął się słabo i uścisnęli sobie ręce po alajsku — na krzyż.
— No cóż — powiedział Korniej — teraz już umiesz posługiwać się zero-kabiną… — nagle roześmiał się, przypominając sobie najwidoczniej jakąś historię związaną z zero-kabiną.
— Tak — powiedział chłopiec. — Tego się nauczyłem… umiem. Ale wiesz, Korniej, postanowiliśmy przelecieć się do Antonowa. Chłopcy obiecali mi coś pokazać w stepie…
— A gdzie oni są? — Korniej rozejrzał się.
— Lada moment powinni nadejść. Umówiliśmy się, że ja pójdę naprzód, a oni mnie dogonią… Nie odprowadzaj mnie, i tak cię zatrzymałem. Ogromnie ci dziękuję…
Nieoczekiwanie uścisnęli się — Gag aż podskoczył, tego nie przewidywał — a następnie Korniej leciutko odepchnął chłopca i szybko wszedł do domu. Chłopiec zszedł z ganku na ścieżkę i teraz Gag zauważył, że mocno kuleje, utyka na prawą nogę. Ta noga była wyraźnie krótsza i cieńsza od lewej. Kilka sekund Gag patrzył w ślad za chłopcem, potem jednym ruchem przerzucił ciało przez parapet, upadł i na czworakach dał nura w krzewy. Bezgłośnie szedł za tym Dangiem, już teraz czując do niego instynktowną antypatię, to pogardliwe obrzydzenie, które zawsze czuł do ludzi ułomnych, upośledzonych i w ogóle zbytecznych. Ale ten Dang był Alajczykiem, w dodatku, sądząc po wymowie, południowcem, a to znaczy — Alajczykiem pierwszej kategorii, więc niezależnie od uczuć należało: nim koniecznie porozmawiać. Ponieważ to jednak była jakaś szansa. Gag dogonił go już w stepie, wyczekawszy na moment, kiedy dom wraz z dachem skrył się za drzewami.
— Ej, przyjacielu! — niegłośno zawołał po alajsku.
Dang odwrócił się gwałtownie. Z trudem utrzymał równowagę. Jego lalkowate oczy otwarły się jeszcze szerzej, zrobił kilka kroków do tyłu. Cała krew uciekła z jego wychudzonej twarzy.
— Kto ty jesteś? — wymamrotał. — Waleczny Kot? To ty…
— Tak — odpowiedział Gag. — To ja, Waleczny Kot. Nazywam się Gag. Z kim mam honor?
— Jestem Dang — odparł chłopiec po chwili milczenia. — Wybacz, śpieszę się…