Odwrócił się i jeszcze silniej kulejąc niż poprzednio, ruszył przed siebie. Gag dogonił go i złapał za ramię powyżej łokcia.
— Poczekaj… Ty co, nie chcesz rozmawiać ze mną? — zapytał ze zdziwieniem. — Dlaczego?
– Śpieszę się.
— Daj spokój, zdążysz! Ładna historia! Spotkali się w tym piekle dwaj Alajczycy — i żeby nawet nie porozmawiali? Co z tobą? Zgłupiałeś do reszty czy co?
Dang spróbował uwolnić rękę, ale gdzie tam! — bardzo był słaby ten niedonosek z południa. Gag nic nie rozumiał.
— Posłuchaj, przyjacielu… — zaczął najbardziej przekonująco jak umiał.
— W piekle są twoi przyjaciele! — wycedził przez zęby Dang, patrząc na Gaga z nieukrywaną nienawiścią.
Zaskoczony Gag wypuścił jego ramię. Na sekundę utracił nawet dar mowy. W piekle są twoi przyjaciele… Twoi przyjaciele są w piekle… Twoi przyjaciele — w piekle! Aż mu dech zaparło z wściekłości i poniżenia.
— Ach ty… — powiedział. — Ach ty, sprzedajne ścierwo!
Zdeptać, zadusić, rozerwać na kawałki gnidę…
— A ty? — wysyczał Dang przez zęby. — Oprawca niedobity, morderca…
Gag bez zamachu uderzył go w brzuch, a kiedy chłopiec zgiął się wpół, Gag nie tracąc bezcennego czasu, z rozmachu trzasnął go pięścią w płowy kark, podstawiając kolano pod twarz. Stał nad chłopcem z opuszczonymi rękami, patrząc, jak tamten zwija się w suchej trawie, zachłystując się krwią, i myślał — oto masz sojusznika, masz przyjaciela w piekle… W ustach czuł jakiś gorzki smak i chciało mu się płakać. Przykucnął, uniósł głowę Danga i odwrócił ku sobie jego zalaną krwią twarz.
— Bydlę… — wychrypiał Dang i chlipnął. — Oprawca… Nawet tutaj…
— Po co to? — zapytał posępny głos.
Gag podniósł oczy. Stało nad nim dwóch — nieznajomi, chyba miejscowi, również bardzo młodzi. Gag ostrożnie opuścił głowę południowca na trawę i wstał.
— Po co… — wymamrotał. — Skąd mogę wiedzieć po co?
Zawrócił i poszedł do domu.
Łamiąc krzaki i depcząc klomby, szedł na przełaj do ganku, potem na górę do siebie, upadł twarzą na łóżko i tak przeleżał do samego wieczoru. Korniej wołał go na kolację — nie poszedł. W domu mamrotały głosy, grała muzyka, potem ucichło. Wróble skończyły kłótnie, układając się na nocleg w gęstym bluszczu, rozpoczęły nieskończony koncert cykady, w pokoju robiło się coraz ciemniej i ciemniej. A kiedy było już zupełnie ciemno, Gag wstał, gestem zawezwał Drambę i wykradł się do ogrodu. Poszedł w najodleglejszy kąt, w gęste zarośla bzu i powiedział cicho:
— Szeregowiec Dramba. Słuchaj uważnie moich pytań. Czy znasz się na obróbce metalu?
Rozdział 7
Przy śniadaniu Korniej nie odezwał się ani słowem, nawet na mnie nie spojrzał. Jakby mnie w ogóle przy stole nie było. Naturalnie stuliłem uszy, czekam, co będzie, a czuję się, trzeba przyznać, obrzydliwie, nie do wytrzymania. Sam nie wiem, co mam zrobić — może się umyć, może w ogóle zdechnąć. W końcu jakoś dokończyłem śniadania, poszedłem do siebie, włożyłem mundur — nie pomaga. A nawet jakby jeszcze gorzej. Wziąłem portret jej wysokości — wypadł mi z rąk, potoczył się pod łóżko, nie wstałem, żeby go poszukać. Siadłem koło okna, oparłem łokcie na parapecie, patrzę na ogród, nic nie widzę, nic nie chcę. Chcę do domu. Po prostu do domu, gdzie wszystko jest inne niż tu. Dlaczego mam takie pieskie szczęście? Przecież nic jeszcze w życiu nie widziałem. To znaczy, widzieć widziałem, komu innemu to tyle się nawet nie przyśni, ile ja widziałem na jawie, ale nie czuję żadnej radości. Zacząłem wspominać, jak Herzog obdarował mnie tytoniem — przestałem, nie pomaga. Zamiast oblicza jego wysokości wciąż widzę tego dzieciaka, jego drobną twarz całą we krwi. A zamiast głosu Herzoga — zupełnie inny głos, który powtarza nieustannie: „Po co to? Po co to?” Skąd ja mogę wiedzieć — po co?
Potem nagle otworzyły się drzwi, wszedł Korniej jak chmura gradowa, w oczach błyskawice, i prawie rzucił mi w twarz paczkę jakichś kartek, i bez słowa wyszedł. I trzasnął drzwiami. Omal nie zawyłem, kopnąłem stos kartek, rozsypały się po całym pokoju. Znowu zacząłem patrzeć na ogród — czarno mam przed oczami, nie mogę dłużej. Podniosłem najbliższą kartkę i zacząłem czytać. Potem drugą, potem trzecią… Później zebrałem wszystkie, ułożyłem według kolejności i zabrałem się do czytania od początku.
To wszystko były sprawozdania. Ludzie Kornieja, którzy, o ile dobrze zrozumiałem, byli nasłani do nas, pracowali u nas jako dozorcy, fryzjerzy albo i generałowie, i ci agenci składają Korniejowi meldunki ze swoich obserwacji. Czysta robota, ani słowa. Zawodowcy.
No, było tam też o tym chłopcu, o Dangu. Mieszkał jak ja w stolicy i nawet niedaleko ode mnie, naprzeciwko ogrodu zoologicznego. Jego ojca zabili jeszcze w czasie pierwszego powstania tarskiego. Był uczonym, łowił w ujściu Tary jakieś tam swoje naukowe ryby, no i niechcący ktoś go zastrzelił w zamieszaniu. Dang został sam z matką. Jak ja. Tylko że jego matka miała ukończone różne szkoły, więc została nauczycielką, uczyła muzyki. A Dang, nawiasem mówiąc, też miał niezłą głowę. W szkole bez przerwy dostawał jakieś nagrody, głównie z matematyki. Miał wielkie zdolności matematyczne, tak jak ja techniczne, tylko jeszcze większe. Kiedy się zaczęła ta wojna, w czasie jednego z pierwszych bombardowań spadła na nich bomba, połamało mu żebra, a prawą nogę okaleczyło na zawsze. I kiedy ja, znaczy się, zdobywałem Arichadę, uśmierzałem bunty, uczestniczyłem w desantach, Dang leżał w domu. Nie mam do niego o to pretensji, namęczył się pewnie jeszcze bardziej niż ja — w ich dom trafiły dwie bomby, zatruł się gazami, cały blok potem wysiedlono i w tej ruinie zostali tylko we dwoje — Dang i jego matka — nie wiem, dlaczego nie chciała się przeprowadzić. Jego matka codziennie szła do pracy, już nie do szkoły muzycznej, tylko do fabryki amunicji, czasem wychodziła na dobę, czasem na dwie. Zostawiała mu jakieś jedzenie, garnek z zupą zawinie w waciak, postawi blisko, żeby mógł dosięgnąć, bo prawie nie wstawał z łóżka. A pewnego dnia wyszła i więcej nie wróciła Nie wiadomo, co się z nią stało. Dang już ledwie zipał, kiedy przypadkiem znalazł go jeden z agentów Kornieja. Mówiąc krótko — dość przerażająca historia. W stolicy wśród ludzi umierał z głodu i zimna chłopiec, w dodatku ogromny talent matematyczny, a wszyscy to mieli gdzieś. Pewnie by zdechł jak pies pod płotem, gdyby nie tamten facet. Przyszedł do niego raz, przyszedł drugi, przynosił mu jedzenie. A chłopak ni stąd, ni zowąd rozszyfrował go! Tamten tylko gębę rozdziawił. A Dang stawia mu coś w rodzaju ultimatum — albo mnie stąd zabierzecie na waszą planetę, do siebie, albo się zwyczajnie powieszę. O, tam wisi pętla, już przygotowana. No to oczywiście Korniej wydał polecenie… Taka to była historia.
Było tam jeszcze dużo innych rzeczy. Głównie o tych, którzy mieli władzę… Na przykład o Herzogu, o Jednookim Lisie, o feldmarszałku Braggu, o wszystkich. Jak robią politykę, jak się zabawiają w wolnych chwilach… Bez przerwy rzucałem czytanie, gryzłem paznokcie, żeby się uspokoić. I o jej wysokości też tam było coś niecoś. Okazuje się, że marszałkiem dworu w pałacu był człowiek Kornieja, tak, nie ma co się łudzić. Przecież nikt tych materiałów specjalnie dla mnie nie wybierał. Korniej powyrywał je z mięsem z różnych tam teczek. No dobra!
Złożyłem starannie te wszystkie kartki, wyrównałem, zważyłem na dłoni i znowu puściłem wachlarzem na pokój. W ogóle, mówiąc otwarcie, zostawało mi jedno — kula w łeb. Grzbiet mi przetrącili, szkoda słów. Osiągnęli swoje, cały mój świat przewrócili do góry nogami. Jak żyć — nie wiem. Po co żyć — nie rozumiem. Jak teraz spojrzeć w oczy Korniejowi — w ogóle nie mam pojęcia. Och, myślę, najlepiej rozpędzić się i w postawie na baczność wyskoczyć przez okno głową w dół. I koniec ze wszystkim, chociaż to tylko pierwsze piętro. Ale wtedy akurat wyłazi Dramba i domaga się kolejnego rysunku technicznego. Musiałem się nim zająć. A kiedy Dramba odszedł, zacząłem już rozumować spokojniej. Siedziałem całą godzinę, gryzłem paznokcie, a potem poszedłem i wykąpałem się w basenie. I niespodziewanie poczułem dziwną ulgę. Jakby jakiś bolesny wrzód, który nabrzmiewał mi w duszy, teraz pękł. Jakbym już wszystkie długi swoje zapłacił. Jakbym tą swoją rozpaczą odkupił przed kimś jakąś swoją winę. Nie wiem przed kim. I nie wiem jaką winę. A w głowie mam tylko jedno — do domu, chłopcy! Do domu! Wszystkie długi, jakie jeszcze mam do spłacenia, zostały tam, w domu.