Przy obiedzie Korniej pyta, nie patrząc na mnie, surowo i nieżyczliwie:
— Przeczytałeś?
— Tak.
— Zrozumiałeś?
— Tak.
I na tym skończyła się nasza rozmowa.
Po obiedzie zajrzałem do Dramby. Fedruje mój szeregowiec ze wszystkich sił, tylko wiórki lecą. Cały w opiłkach, w gorącej oliwie, a łapy tylko migają. Aż przyjemnie na niego patrzeć. Szybko mu szła robota — zdumiewająco szybko. A mnie teraz pozostało już tylko czekanie.
Nie trwało to długo, dwa dni. Kiedy maszynka była gotowa, włożyłem ją do worka, zaniosłem nad stawy, złożyłem ją, przeżegnałem się i wypróbowałem. Zupełnie przyzwoita, pruje całkiem nieźle. Szarpie, oczywiście, ale i tak okazała się dużo lepsza niż te, które nasi powstańcy robili z resztek rur kanalizacyjnych. Potem wróciłem, automat razem z workiem włożyłem do żelaznej skrzynki. Byłem gotów.
I tego wieczoru, kiedy zamierzałem już iść spać, drzwi otwierają się i w progu staje kobieta. Dzięki Bogu, jeszcze byłem ubrany — siedziałem w mundurze na łóżku i zdejmowałem buty. Prawy zdjąłem i właśnie zabierałem się do lewego, kiedy patrzę — to ona. Nawet nie zdążyłem pomyśleć, tylko spojrzałem i, jak byłem w jednym bucie, zerwałem się z łóżka i stanąłem przed nią na baczność. Była tak piękna, chłopcy, tak straszliwie piękna — nigdy u nas takich nie widziałem i pewnie nigdy już nie zobaczę.
— Przepraszam — mówi i uśmiecha się. — Nie wiedziałam, że to twój pokój. Szukam Kornieja.
A ja milczę jak bałwan, tylko pożeram ją oczami, ale prawie nic nie widzę. Zgłupiałem. Ogarnęła spojrzeniem pokój, potem znowu popatrzyła na mnie, uważnie, badawczo, już bez uśmiechu — widzi, że niczego sensownego nie można ode mnie oczekiwać, skinęła głową, wyszła i cichutko zamknęła za sobą drzwi. Przysięgam, chłopcy, miałem wrażenie, że w pokoju od razu pociemniało.
Długo tak stałem, w jednym bucie. Wszystkie myśli doszczętnie poplątały mi się w głowie. Nie wiem, na czym to polegało — może światło było jakieś szczególne w tym momencie, a może ten właśnie moment był dla mnie jakiś szczególny, ale później przez pół godziny nie mogłem przyjść do siebie. Rozpamiętywałem, jak ona stała, jak patrzyła, co mówiła. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że powiedziała mi nieprawdę, że wcale nie szukała Kornieja (też miała gdzie go szukać), tylko przyszła tu specjalnie, żeby mnie zobaczyć. Ale nie o to chodzi. Co innego pogrążyło mnie w śmiertelnym smutku — zrozumiałem, że w tym momencie ujrzałem maleńką cząstkę prawdziwego ogromnego świata tych ludzi. Bo przecież Korniej nie wpuścił mnie tam i zapewne postąpił słusznie. Nie mógłbym żyć w tym świecie, zginąłbym z własnej ręki, ciągle to widzieć i wiedzieć, że nigdy nie będę taki jak oni i nigdy nie będę posiadał tego, co oni posiedli, i do końca swoich dni, jak napisane jest w Świętej Księdze, zostanę „splugawiony i nieprawości pełen”… Jednym słowem, źle spałem tej nocy, chłopcy, można powiedzieć, że w ogóle nie spałem. A ledwie zaświtało, wyszedłem do ogrodu i położyłem się w krzakach, w swoim zwykłym punkcie obserwacyjnym. Musiałem ją zobaczyć jeszcze raz, musiałem zrozumieć, co mnie wczoraj tak wzięło. Przecież widziałem ją i przedtem, z tych właśnie krzaków na nią patrzyłem…
A oni szli z Korniejem ścieżką do zero-kabiny, szli razem, ale nie dotykając się, a ja patrzyłem na nią i zbierało mi się na płacz. Znowu nic w niej nie widziałem. Bardzo piękna kobieta, nie ma co gadać, ale nic poza tym. Jakby zmatowiała. Jakby jakieś światło w niej zgasło. Jej niebieskie oczy były puste, wokół ust pojawiły się zmarszczki.
W milczeniu przeszli obok mnie, dopiero przy samej kabinie ona przystanęła i powiedziała:
— A wiesz, on ma oczy mordercy…
— Bo to jest morderca — powiedział cicho Korniej. — Zawodowiec…
— Mój biedaku — powiedziała kobieta i pogładziła go dłonią po policzku. — Gdybym tylko mogła zostać z tobą… ale ja naprawdę nie mogę. Nie potrafię tego wytrzymać…
Dalej nie słuchałem. Przecież oni mówili o mnie. Przemknąłem do swojego pokoju, spojrzałem w lustro. Oczy jak oczy. Nie wiem, czego ona ode mnie chce. A Korniej słusznie powiedział — zawodowiec. Nie ma się czego wstydzić. Umiem robić to, czego mnie nauczono… I całą historię uznałem za niebyłą. Wy macie swoje sprawy, a ja swoje. Ja mam teraz czekać — i doczekać.
Co robiłem przez te trzy pozostałe dni — nie wiem. Jadłem, spałem, kąpałem się. I znowu spałem. Z Korniejem prawie nie rozmawiałem. Nie dlatego, żeby mi nie wybaczył tamtej historii z Dangiem albo coś w tym rodzaju, nie. Po prostu był nieludzko zapracowany. Do ostatecznych granic. Nawet zmizerniał. Znowu waliły do nas tłumy. Nie uwierzycie — przyleciał sterowiec, całą dobę wisiał nad ogrodem, a wieczorem jak się z niego zaczną wysypywać! Ale co było dziwne — przez ten cały czas ani jednego widma nie zauważyłem. Już dawno zorientowałem się, że widma lądują tu albo późnym wieczorem, albo wczesnym rankiem, nie wiem dlaczego. Tak że w dzień poruszałem się jak we mgle, na nic nie zwracałem uwagi, a kiedy tylko zajdzie słońce, wysypią się gwiazdy, już jestem przy oknie z maszynką na kolanach. A widm nie ma, choć się powieś.
Czekam, a ich nie ma. Prawdę mówiąc, nawet zacząłem się niepokoić. Co to oni, myślę, specjalnie? I tym razem wyliczyli wszystko na sto lat naprzód?
Przez cały ten czas tylko jedna interesująca rzecz się wydarzyła. Ostatniego dnia. Śpię sobie przed swoją nocną wachtą, kiedy nagle budzi mnie Korniej.
— Dlaczego śpisz w biały dzień? — pyta z niezadowoleniem, ale widzę, że to niezadowolenie jest jakieś nieprawdziwe.
— Gorąco — mówię. — Zmorzyło mnie.
Wygłupiłem się, oczywiście, wybity ze snu. Tego dnia akurat od samego rana mżył deszcz.
— Och, rozpuściłeś się okropnie — mówi Korniej. — Korzystasz z tego, że mało mam teraz czasu… Chodź. Jesteś mi potrzebny.
A to ci historia, myślę. Potrzebny mu jestem. Oczywiście zeskoczyłem z łóżka, uporządkowałem pościel, chcę włożyć sandały, a Korniej nieoczekiwanie:
— Nie — mówi. — Zostaw to. Włóż mundur. I oporządź się jak należy, uczesz… Wstyd patrzeć na taką łajzę…
No, chłopcy, myślę, woda się pali, lasy płyną, piec przemówił ludzkim głosem. Mundur mi każe włożyć. I ogarnęła mnie taka wielka ciekawość, że nie macie pojęcia. Ubieram się, pas zaciągam na ostatnią dziurkę, przygładziłem włosy. Trzasnąłem obcasami. Sługa waszej ekscelencji. Obejrzał mnie od stóp do głów, nie wiadomo dlaczego się uśmiechnął i przez cały dom pomaszerowaliśmy do jego gabinetu. Korniej wchodzi pierwszy, odstępuje dwa kroki w lewo i rąbie głośno po alajsku: