I wyszedłem. Siadłem przy oknie, położyłem ręce na kolanach — dobrze mi, spokojnie, jakbym dokonał czegoś niezwykłego. Siedzę, przypominam sobie wszystko po kolei, jak to było. Jak Korniej na początku tylko mrugał oczami, a potem napięty jak trzcina łowił każde moje słowo, szyję wyciągał, a ten fałszywy pancermistrz tak słuchał, że aż mu szczęka opadła… Ale oczywiście niedługo tak się cieszyłem, bo bardzo prędko przyszło mi do głowy, że tak naprawdę to znowu wszystko się poplątało, wychodzi na to, że kiedy oni posyłają do nas szpiega, to ja im pomagam. Konsultuję ich. Jak ostatnie sprzedajne ścierwo. Ucieszyłem się, biedny idiota, i zdemaskowałem! Wzięliby go tam i postawili pod ścianę, i skończona sprawa… Jaka sprawa? Tu przecież cały problem właśnie się zaczyna. Korniej przecież też u nas siedział, i to na pewno niejeden rok. A mógł nie ocaleć. No i co, dobrze by się stało? Przecież to Korniej. Już nie mówię o tym, że moje kości gniłyby teraz w dżungli… Nie, to nie jest takie proste. Bo dlaczego ja się, tak wściekłem? Ten Gryf mnie rozwścieczył. Nie mogłem po prostu patrzeć na niego spokojnie. Dawniej mógłbym, i to z przyjemnością, dawniej ja bym padał przed nim na kolana, przed bratem-rycerzem, buty bym mu z dumą czyścił, a potem miałbym czym się chwalić. Wiesz, komu ja buty czyściłem? Starszemu pancermistrzowi! Ze sznurem! Nie, nie, muszę jakoś to wszystko uporządkować.
Siedziałem do samego zmierzchu, ciągle porządkowałem, a potem przyszedł Korniej i położył mi rękę na ramieniu, tak jak wtedy temu… Dangowi.
— No — mówi — dziękuję ci, chłopcze. Czułem, że na pewno coś zauważysz. Rozumiesz, myśmy go przygotowywali w wielkim pośpiechu… Trzeba ratować pewnego człowieka. Waszego wielkiego uczonego. Mamy podejrzenia, że ukrywa się na zachodnim brzegu jeziora Zagguta, a tam okopała się jednostka pancerna, nikogo nie przepuszczają, przyjmują tylko swoich. Tak że możesz uznać, że uratowałeś dzisiaj dwóch ludzi. Dwóch wspaniałych ludzi. Jednego naszego i jednego waszego.
Dużo jeszcze różnych rzeczy mi naopowiadał. Miodem, można powiedzieć, mnie smarował. Już nie wiedziałem, gdzie mam oczy podziać, bo oczywiście, kiedy ich konsultowałem, nawet przez myśl mi nie przeszło, że mam kogoś ratować. Zrobiłem to zwyczajnie, ze złości. No trudno.
— Kiedy on startuje? — pytam. Tak sobie zapytałem, chciałem nieco przyhamować potok wymowy Kornieja.
— Jutro — odpowiada. — O piątej rano.
Nagle dotarło do mnie. Oho, myślę. Doczekałem się.
— Stąd? — pytam. Już nie tak sobie.
— Stąd — odpowiada Korniej. — Z tej polany. Tak.
— Hm — mówię — powinienem go odprowadzić, zobaczyć przed samym startem. Może jeszcze coś zauważę…
Korniej roześmiał się i znowu poklepał mnie po ramieniu.
— Jak chcesz — mówi. — Ale lepiej pośpij sobie. Ostatnimi czasy strasznie po bałaganiarsku spędzasz dni. Zjemy kolację, a potem jednak idź spać.
No więc poszliśmy na kolację. Przy kolacji Korniej był wesoły, dawno go takiego nie widziałem. Opowiadał różne śmieszne historie z tych czasów, kiedy pracował w naszej stolicy jako goniec w jednym z banków, jak go werbowali gangsterzy i co z tego wynikło. Zapytał mnie, gdzie jest Dramba, dlaczego ostatnio go nie widać. Powiedziałem mu uczciwie, że Dramba buduje rejon umocnień nad stawami.
— Rejon umocnień — mówi Korniej poważnie. — To bardzo dobrze. W ostatecznym razie przeczekamy tam najgorsze. Poczekaj, jak tylko będę miał trochę czasu, przeprowadzimy prawdziwe manewry, tak czy inaczej chłopców trzeba gdzieś trenować…
No więc porozmawialiśmy sobie o musztrze, o manewrach, patrzę na niego, taki jest serdeczny i życzliwy, i myślę — może go poprosić jeszcze raz? Po dobremu. Puść mnie do domu, co? Nie, nie puści. Nie puści mnie, dopóki nie będzie miał niezachwianej pewności, że już nie jestem niebezpieczny. A jak go przekonać, że już nie jestem niebezpieczny, jeśli ja sam tego nie wiem? I nie dowiem się zresztą, póki tam nie wrócę…
Rozstaliśmy się. Życzył mi jeszcze dobrej nocy i poszedłem do siebie. Spać, oczywiście, nie zamierzałem. Tak, trochę podrzemałem, na jedno oko. A o trzeciej wstałem i rozpocząłem przygotowania. Przygotowywałem się tak, jak jeszcze nigdy przed żadną akcją. Całe moje życie decydowało się tego ranka, chłopcy. O czwartej byłem już w ogrodzie i siedziałem w zasadzce. Czas, jak zawsze w takich wypadkach, ciągnął się w nieskończoność. Ale ja byłem absolutnie spokojny. Żadnego bicia serca, nic. Po prostu wiedziałem, że muszę wygrać w tej grze, że po prostu inaczej być nie może… A czas… no cóż, prędko czy powoli, zawsze w końcu mija.
Dokładnie o piątej, jak tylko spadła rosa, rozległo się nad samym moim uchem znajomo ochrypłe miauczenie, gorący wiatr pochylił krzaki, nad polaną zapłonął pierwszy ogień — i oto stoi. Z tak bliska jeszcze nigdy go nie widziałem. Ogromny, ciepły, żywy, okazuje się, że jego boki są porośnięte jakby sierścią, poruszają się, pulsują, oddychają… Diabli wiedzą, co to za maszyna. Nie ma takich maszyn.
Zmieniłem stanowisko, żeby być bliżej ścieżki. Patrzę — idą. Na przedzie mój Błękitny Gryf, sznur przepisowo wisi, w ręku trzcinka, to oni dobrze wykombinowali — jeśli Gryf zasłużył na sznur, to bezwzględnie musi mieć trzcinkę, sam o tym zapomniałem. Gryf wygląda bezbłędnie. Korniej maszeruje za nim, obydwaj milczą — widocznie wszystko już zostało powiedziane, pozostaje tylko uścisnąć sobie ręce albo, jak to tu jest przyjęte, objąć się i pobłogosławić przed podróżą. Odczekałem, aż podeszli do samego widma, aż cmoknął otwierając się właz, a wtedy wyszedłem z krzaków i wycelowałem do nich z mojej maszynki.
— Stać, nie ruszać się!
Odwrócili się jednocześnie i zastygli. Stałem na przygiętych nogach, unosząc nieco w górę lufę automatu, na wypadek gdyby któryś z nich chciał na mnie skoczyć z tych dziesięciu metrów, jakie nas rozdzielają, wtedy przywitam go w powietrzu.
— Ja chcę do domu, Korniej — powiedziałem. — I wy mnie teraz tam dostarczycie. Bez żadnego gadania, bez odkładania na później…
W mroku przedświtu ich twarze były niezmiernie spokojne i nie było na nich nic oprócz uwagi i oczekiwania na to, co jeszcze powiem. Ułamkiem świadomości zarejestrowałem, że Korniej pozostał Korniejem. A Błękitny Gryf — Błękitnym Gryfem, i obaj byli niebezpieczni. Ach, jak bardzo niebezpieczni!
— Albo polecimy tam razem — powiedziałem — albo nie poleci tam nikt. Zabiję was obu i sam polegnę.
Powiedziałem i umilkłem. Czekam. Nic więcej nie mam do powiedzenia. Potem Błękitny Gryf odwraca nieco głowę w stronę Kornieja i mówi:
— Ten smarkacz… e-e-e… trochę się zapomina. Może zabrać go ze sobą? Potrzebny mi jest… e-e-e… ordynans.
— On nie nadaje się na ordynansa — powiedział Korniej i na jego twarzy ni stąd, ni zowąd pojawił się ów wyraz przedśmiertnego smutku, który tak zaskoczył mnie za pierwszym razem jeszcze wtedy w szpitalu.
Stropiłem się.
— Ja muszę do domu! — powiedziałem. Jakbym przepraszał.
Ale Korniej już był dawnym Korniejem.
— Kocie — powiedział. — Eh ty, kocurze… postrachu myszy!
Rozdział 8
Gag przedarł się przez ostatnie zarośla i wyszedł na drogę. Rozejrzał się. Orientacja była niemożliwa w gęstej plątaninie zgniłych gałęzi. Padał ulewny deszcz. Straszliwie cuchnęło z przydrożnego rowu, w którym w gliniastej mazi butwiały kupy złowieszczych czarnych szmat. Dwadzieścia kroków dalej, po przeciwnej stronie drogi, tkwiła do połowy zatopiona spalona pancerka — miedziana lufa miotacza płomieni bezmyślnie patrzyła w niskie chmury.