Gag przeskoczył rów i poboczem pomaszerował w stronę miasta. Droga jako taka nie istniała. Była rzeka płynnej gliny i tą rzeką z przeciwnej strony, z miasta, grzęznąc bez przerwy, ciągnęły rozklekotane fury na ogromnych drewnianych kołach, zaprzężone w upadające ze zmęczenia woły, a opatulone po same oczy kobiety, ślizgając się, płacząc i klnąc straszliwie, młóciły woły po zapadniętych bokach, a na furach pogrzebane pod mokrymi tobołami, wśród sterczących nóg krzeseł i stolików, tuliły się do siebie blade skrofuliczne dzieci, jak małpki na deszczu — było ich bardzo dużo, na każdej furze dziesiątki, i nie było w tym żałosnym taborze ani jednego mężczyzny…
Buty oblepiały mu już kilogramy błota, kurtka przemokła, deszcz lał za kołnierz, spływał po twarzy. Gag szedł i szedł, a z przeciwka ciągnęli uchodźcy, przygięci pod ciężarem mokrych tobołów i obszarpanych walizek, pchali przed sobą ręczne wózki z żałosnym dobytkiem, resztką sił, od dawna bez wypoczynku. Jakiś starzec ze złamaną kulą na kolanach siedział w błocie na drodze i monotonnie powtarzał bez żadnej nadziei: „Zabierzcie mnie, na miłość boską… Zabierzcie, na miłość boską…” A na pochylonym słupie telegraficznym wisiał jakiś człowiek o czarnej twarzy, ręce miał związane na plecach…
Gag był w domu.
Wyminął ugrzęzły w błocie wojskowy furgon sanitarny. Kierowca w brudnym żołnierskim płaszczu, w uświnionej zmaltretowanej czapce uchylił drzwi i z wysiłkiem wywrzaskiwał coś, co doszczętnie zagłuszał ryk silnika, a z tylu furgonu w strumieniach tryskającego spod buksujących kół błota bezradnie i bezsensownie krzątali się malutki lekarz wojskowy z bokobrodami i młodziutka dziewczyna w mundurze, zapewne pielęgniarka. Przechodząc obok, Gag pomyślał mimochodem, że tylko ten jeden samochód jedzie do miasta, w przeciwnym kierunku niż wszyscy, ale i on utknął…
— Młody człowieku! — usłyszał nagle. — Proszę się zatrzymać. To rozkaz!
Gag przystanął i odwrócił głowę. Lekarz ślizgając się, śmiesznie wymachując rękami, biegł do niego, a za lekarzem jak dzik szarżował kierowca, przyciskał do boków olbrzymie pięści, rozjuszony do ostatecznych granic, czerwonosiny, kwadratowy.
— Natychmiast proszę nam pomóc! — podbiegając krzyczał falsetem lekarz. Cały był zalany brązową mazią i niepojęte było, jak mógł zobaczyć cokolwiek przez zabrudzone szkła swoich binokli. — Natychmiast! Nie przyjmuję żadnych tłumaczeń!
Gag patrzył na niego w milczeniu.
— Tam jest dżuma! — krzyczał lekarz, wyciągając brudną dłoń w kierunku miasta. — Wiozę surowicę! Dlaczego nikt nie chce mi pomóc?
Co w nim było takiego? Stary, słaby, brudny… A Gag nie wiadomo czemu zobaczył nagle przed sobą zalane słońcem pokoje, wysokich, pięknych, czystych ludzi w kombinezonach i jaskrawych koszulach, gorejące ognie widm nad okrągłą polaną… Jakieś czary czy co?
— Jeszcze rozmawiać z nim, z zarazą! — zachrypiał kierowca, odsuwając lekarza. Straszliwie sapiąc, złapał automat za lufę, wyrwał Gagowi i stękając, rzucił w las. — Elegancik, mleko jaszczurcze… A niech cię!
Z rozmachem uderzył Gaga w twarz, a doktor niezwłocznie zakrzyczał:
— Proszę przestać! Natychmiast proszę przestać!
Gag zachwiał się, ale ustał na nogach. Nawet nie spojrzał na kierowcę. Ciągle patrzył na lekarza i powoli ścierał z twarzy ślad uderzenia. A lekarz już ciągnął go za rękaw.
— Proszę, ogromnie proszę… — mamrotał. — Wiozę dwadzieścia tysięcy ampułek. Proszę zrozumieć… Dwadzieścia tysięcy! Dziś jeszcze nie jest za późno…
Tak, to był jednak Alajczyk. Zwyczajny Alajczyk z południa. Czary. Wszyscy razem podeszli do samochodu. Kierowca, kipiąc ze złości, wsiadł do szoferki, wrzasnął stamtąd: „Pchajcie!”, i natychmiast zaryczał silnik, a Gag, stojąc między dziewczyną a lekarzem, z całej siły naparł ramieniem na cuchnący mokrym żelazem bok furgonu. Wył silnik, tryskały fontanny błota, a on napierał, pchał, naciskał i myślał: „Jestem w domu. W domu…”