— Stop. Co wiesz o siódmej gwieździe Żuka?
— Według rozkazu. Pomarańczowa gwiazda…
— …wokół której — przerwał mu kościsty, wznosząc chudy palec — istnieje system planetarny nieznany jeszcze alajskiej astronomii. Na jednej z tych planet jest atmosfera. Wiele miliardów lat temu powstało na tej planecie życie. Co więcej, istnieje na niej cywilizacja istot rozumnych, znacznie wyprzedzająca cywilizację Gigandy. Jesteś na tej planecie, Gag.
Zapanowało milczenie. Gag, spięty wewnętrznie, czekał na dalszy ciąg. Kościsty i lekarz patrzyli na niego uważnie. Milczenie przeciągało się. Wreszcie Gag nie wytrzymał.
— Zrozumiałem, master oficer — zameldował. — Proszę mówić dalej.
Lekarz chrząknął, a kościsty kilkakrotnie zamrugał.
— Aha — powiedział spokojnie. — On uważa, że kontynuujemy badanie jego psychiki i teraz dajemy mu do rozwiązania test — wyjaśnił lekarzowi. — To nie test, Gag. To prawda. Pracowałem na waszej planecie, na Gigandzie, w północnych dżunglach. Przypadkiem znalazłem się obok ciebie w czasie walki. Leżałeś na ziemi, w płomieniach, i do tego byłeś śmiertelnie ranny. Przeniosłem cię na swój gwiazdolot… to taki specjalny statek do podróży międzygwiezdnych… i dostarczyłem tutaj. To nie test, Gag. Nie jestem oficerem ani oczywiście twoim rodakiem. Jestem Ziemianinem.
Gag w zadumie przygładzał włosy.
— Warunki zadania zakładają, master oficer, znajomość języka i obyczajów waszej planety czy też nie?
Znowu zapanowało milczenie. Następnie kościsty powiedział z uśmiechem:
— Zdaje się, że wyobraziłeś sobie, iż jesteś na ćwiczeniach grupy dywersyjno-szpiegowskiej…
Gag pozwolił sobie na uśmiech,
— Niezupełnie tak, master oficer.
— A jak?
— Sądzę… mam nadzieję, że dowództwo zechciało mnie poddać specjalnej próbie, zanim powierzy mi nowe, niezwykłej wagi zadanie. Jestem z tego dumny… Dołożę wszelkich starań, żeby nie zawieść pokładanych…
— Posłuchaj — powiedział nagle rumiany lekarz do kościstego. — A może tak to zostawić? Warunki możemy stworzyć bez trudu. Przecież mówisz, że wystarczą ci trzy, cztery miesiące!
Kościsty pokręcił głową i zaczął coś mówić do rumianego w nieznanym języku. Gag rozglądał się z umyślnie roztargnionym wyrazem twarzy. Pomieszczenie było niezwykłe. Prostokątny pokój, gładkie kremowe ściany, sufit jak szachownica i każdy kwadrat świecił od wewnątrz czerwonym, pomarańczowym, niebieskim albo zielonym światłem. Okien nie ma. Drzwi jakoś też nie widać. U wezgłowia łóżka jakieś guziczki, nad guziczkami podłużne przejrzyste okienka, świecące bardzo czystym zielonym światłem. Podłoga czarna, matowa… i fotele, na których siedzą tamci dwaj, jakby wyrastały z podłogi, a może stanowią z nią całość. Gag niedostrzegalnie pogładził podłogę bosą stopą. Przyjemnie. Jakbyś głaskał miękkie ciepłe zwierzę…
— No dobra — powiedział w końcu kościsty. — Ubieraj się, Gag. Chcę ci coś niecoś pokazać… Gdzie jego ubranie?
Rumiany zawahał się jeszcze sekundę, schylił się gdzieś w bok i wyjął jakby ze ściany płaską przezroczystą paczkę. Trzymając ją w opuszczonej ręce, znowu powiedział coś do kościstego, potem mówił dość długo, a kościsty tylko coraz energiczniej kręcił głową, wreszcie odebrał paczkę rumianemu i rzucił ją Gagowi na kolana.
— Ubieraj się — rozkazał ponownie.
Gag ostrożnie obejrzał paczkę ze wszystkich stron. Opakowanie było przezroczyste, aksamitne w dotyku, a w środku leżało coś niezmiernie miękkiego, czystego i lekkiego w kolorze biało-niebieskim. I nagle paczka rozpadła się, topniejąc w powietrzu srebrzystymi iskrami, i na łóżko upadły krótkie niebieskie spodnie, biało-niebieska kurtka i jeszcze jakiś przedmiot.
Gag z kamienną twarzą zaczął się ubierać. Nagle rumiany zaproponował:
— Może jednak pójdę z wami?
— Nie trzeba — odparł kościsty.
Rumiany załamał białe miękkie ręce.
— Ależ ty masz maniery! Nagły wybuch intuicji! Przecież, zdaje się, wszystko zostało omówione i zaplanowane.
— Jak widzisz, nie wszystko.
Gag wciągnął absolutnie nieważkie sandały, zdumiewająco dopasowane do nogi. Wstał, stuknął obcasami i skłonił głowę.
— Jestem gotów, master oficer.
Kościsty przyjrzał mu się.
— No i jak, podobasz się sobie? — zapytał.
Gag wzruszył ramionami.
— Oczywiście wolałbym mundur…
— Obejdziesz się bez munduru — mruknął kościsty, wstając.
— Rozkaz — powiedział Gag.
— Podziękuj lekarzowi — rzekł kościsty.
Gag precyzyjnie wykonał w tył zwrot, zsunął pięty i znowu skłonił głowę.
— Zechce pan przyjąć wyrazy podziękowania, doktorze — powiedział.
Lekarz machnął ręką bez przekonania.
— Idź już… Kocie…
Kościsty wychodził już, szedł wprost na ścianę.
— Do widzenia, doktorze — powiedział wesoło Gag. — Mam nadzieję, że już więcej pan mnie tu nie zobaczy, a usłyszy pan o mnie tylko same dobre rzeczy.
— Mam nadzieję… — odparł rumiany z wyraźnym powątpiewaniem.
Ale Gag nie zamierzał dłużej z nim rozmawiać. Dogonił kościstego właśnie w momencie, kiedy w ścianie przed nim nie otworzyły się, tylko jakoś bardzo zwyczajnie ukazały się prostokątne drzwi, potem korytarz, również kremowy, również pusty, również bez drzwi i okien i również oświetlony niewiadomym sposobem.
— Jak myślisz, co teraz zobaczysz? — zapytał kościsty.
Szedł zamaszystym krokiem, wyrzucając do przodu chude nogi, ale stopy stawiał jakoś szczególnie miękko, przypominając Gagowi niepowtarzalny krok Geparda.
— Nie wiem, master oficer — odparł Gag.
— Mów do mnie Korniej — powiedział kościsty.
— Zrozumiałem, master Korniej.
— Po prostu Korniej, bez master.
— Rozkaz… Korniej.
Korytarz niezauważalnie przeszedł w schody prowadzące w dół szeroką łagodną spiralą.
— A więc nie masz nic przeciwko temu, żeby się znaleźć na innej planecie?
— Dołożę wszelkich starań, Korniej!
Teraz nieomal biegli na dół.
— Obecnie jesteśmy w szpitalu — mówił Korniej. — Za jego murami zobaczysz wiele rzeczy niezwykłych, a nawet strasznych. Ale pamiętaj, że jesteś tu absolutnie bezpieczny. Cokolwiek byś zobaczył dziwnego, wiedz, że ci to niczym nie grozi. Rozumiesz mnie?
— Tak, Korniej — odpowiedział Gag i znowu pozwolił sobie na uśmiech.
— Spróbuj sam się zorientować we wszystkim — mówił dalej Korniej. — Jeżeli czegoś nie zrozumiesz, pytaj. Odpowiedzi będą prawdziwe. Tutaj się nie kłamie.
— Rozkaz — powiedział Gag z najbardziej poważną miną.
Nieskończenie długie schody wreszcie się skończyły. Gag i Korniej wbiegli na dużą jasną salę. Jedna ze ścian była całkowicie przezroczysta, za ścianą była zieleń, żółty piasek ścieżek, połyskiwały w słońcu tajemnicze metalowe konstrukcje. Jacyś ludzie w nader jaskrawych i, powiedzmy to sobie wprost, lekkomyślnych strojach o czymś rozmawiali na środku sali. Ich głosy świetnie pasowały do ubrań — nonszalanckie, nieprzyzwoicie głośne. I nagle jednocześnie umilkli, jakby ich ktoś wyłączył. Gag zauważy, że wszyscy patrzą właśnie na niego… Nie, nie na niego. Na Kornieja. Uśmiechy gasły, twarze kamieniały, spojrzenia odwracały się. I oto nikt już nie patrzy na Kornieja, w ogóle już nie patrzy w ich stronę, a Korniej spokojnie sobie maszeruje obok tych ludzi w kompletnej ciszy, jakby niczego nie dostrzegał.
Stanął przed przezroczystą ścianą i położył Gagowi dłoń na ramieniu.