— To znaczy, że już jesteś tu — powiedział Korniej.
— Jakie zadanie otrzymam do wykonania?… — zapytał Gag.
Rozdział 3
Jednym słowem, chłopcy, wsiąkłem tak, jak jeszcze żaden Waleczny Kot nigdy nie wsiąkł. Oto teraz siedzę sobie na uroczej łączce po szyję w miękkiej trawie-murawie. Dokoła malownicze widoki, wypisz wymaluj kurort nad jeziorem Zagguta, tylko że jeziora nie ma. Drzewa — nigdy takich nie widziałem — zieloniutkie liście, miękkie, jedwabiste, a na gałęziach wiszą wielkie owoce — nazywają się gruszki — delicje, jedz, ile dusza zapragnie. Z lewej rośnie zagajnik, a przede mną stoi dom. Korniej mówi, że zbudował go sam, własnymi rękami. Być może, nie wiem. Wiem tylko, że kiedy mnie wyznaczono do pełnienia warty przed pałacykiem myśliwskim jego wysokości, to tam również był dom, wspaniały dom, i budowali go wielcy mistrzowie, ale ani się on umywa do domu Kornieja. Przed domem basen, woda taka czystą że jak na nią patrzysz, masz ochotę się napić, a kąpać się strach. A wokół — step. Tam jeszcze nie byłem. I na razie nie mam ochoty. Nie mam teraz głowy do stepu. Na początek chciałbym wreszcie zrozumieć, w jakim języku ja myślę, mleko jaszczurcze! Przecież od urodzenia nie znałem żadnych języków oprócz ojczystego alajskiego. No bo to, co potrafi każdy żołnierz, to się nie liczy, te wszystkie: „ręce do góry!”, „padnij!”, „kto jest twoim dowódcą?” i tak dalej. A teraz w żaden sposób nie mogę zrozumieć, który język jest moim ojczystym — ten ich rosyjski czy alajski. Korniej mówi, że rosyjski w zakresie dwudziestu pięciu tysięcy słów i różnych tam idiomów wpakowali mi do głowy w ciągu jednej nocy, kiedy spałem po operacji. Nie wiem. Idiom… Jak to będzie po alajsku? Nie wiem.
W pierwszej chwili myślałem, że jestem w specjalnym ośrodku szkoleniowym. Wiem, że są u nas takie. Korniej, oficer naszego wywiadu, przygotowuje mnie do jakiegoś niezmiernie ważnego zadania. Być może jego wysokość jest zainteresowany również innymi kontynentami. A może nawet, do diabla, innymi planetami. Dlaczego by nie? Przecież wiem bardzo niewiele. Myślałem nawet z początku, biedny idiota, że to wszystko wokół mnie to dekoracja. Ale mieszkam tu dzień, mieszkam drugi, nie, chłopcy, to nie tak. To miasto — dekoracja? Ten niebieski masyw, który czasami pojawia się na horyzoncie — dekoracja? A żarcie? Gdyby tak pokazać chłopcom tutejsze żarcie — nie uwierzą, takie żarcie nie istnieje. Bierzesz tubkę, jak z pastą do zębów, wyciskasz na talerzyk, patrzysz — syczy, puszcza bąble i w tym momencie trzeba złapać drugą tubkę, wycisnąć i zanim zliczysz do trzech, na talerzu przed tobą leży wielki złocisty kawał smażonego mięsa i pachnie… e, co tam wiele gadać. To, moi drodzy, nie jest żadna dekoracja. To mięso. Albo, powiedzmy, nocne niebo — wszystkie gwiazdozbiory poprzekręcane. A Księżyc? Też dekoracja? Chociaż, uczciwie mówiąc, Księżyc to akurat bardzo przypomina dekorację. Szczególnie kiedy jest wysoko. Ale kiedy wschodzi — strach patrzeć! Ogromny, rozdęty, czerwony, wyłazi zza drzew. Który to już dzień tu jestem, chyba piąty, a do dzisiaj na ten widok robi mi się słabo.
A więc z tego wynika, że ze mną niedobrze. Potężni są, dranie, gołym okiem to widać. A przeciwko nim, przeciw całej ich potędze jestem sam jeden. I nikt u nas nic o nich nie wie, to jest najstraszniejsze. Chodzą sobie po naszej Gigandzie, czują się jak u siebie w domu, wiedzą o nas wszystko, a my o nich nic. Z czym do nas przyszli, czego od nas chcą? Straszne… Kiedy wyobrażam sobie te ich wszystkie machinacje, te błyskawiczne skoki o setki kilometrów bez samolotów, bez samochodów, bez pociągów… te budowle sięgające obłoków, nieprawdopodobne, niemożliwe, jak ze złego snu… pokoje, które same się meblują, jedzenie z powietrza, lekarzy cudotwórców… A dzisiaj rano — przyśniło mi się czy co? Korniej prosto z basenu, w samych slipach, bez żadnego aparatu śmignął w niebo jak ptak, skręcił nad ogrodem i znikł za drzewami…
Jak to sobie przypomniałem, aż mi w oczach pociemniało. Przebiegłem kilka razy polankę, zerwałem gruszkę, zjadłem, żeby się uspokoić. A przecież jestem tu dopiero piąty dzień! Co można zobaczyć przez pięć dni? Chociażby ta polanka. Okna mojego pokoju wychodzą prosto na nią. Niedawno budzę się w nocy od jakiegoś chrapliwego miauczenia. Koty się gryzą czy co? Ale wiem już, że to nie koty. Podkradłem się do okna, wyjrzałem. Stoi. Na środku polany. Co — nie mam pojęcia. Trójkątne, ogromne, białe. Zanim oczy przetarłem, znikło, rozpłynęło się w powietrzu. Jak duch, słowo honoru. Oni zresztą tak właśnie je nazywają — widma. Zapytałem rano Kornieja, a on mówi: to są nasze gwiazdoloty średniego zasięgu, typu Widmo, dwadzieścia lat świetlnych i bliżej. Wyobrażacie sobie? Dwadzieścia lat świetlnych — to się u nich nazywa średni zasięg! A do Gigandy, nawiasem mówiąc, jest tylko osiemnaście…
Ta-ak, od nas tylko jednego mogą potrzebować — niewolników. Ktoś przecież tu u nich musi pracować, ktoś im tego wszystkiego dostarcza… Korniej na przykład ciągle mi powtarza: ucz się, obserwuj, czytaj, a za trzy, cztery miesiące wrócisz do domu, zaczniesz budować nowe życie, z wojną, mówi, za trzy, cztery miesiące będzie koniec, my, mówi, zabraliśmy się ostro do roboty i skończymy z wojną w najbliższym czasie. Tu się sypnął. Kto, pytam, zwycięży w tej wojnie? A nikt, powiada, nie zwycięży. Zapanuje pokój i koniec. Tak… Wszystko jasne. Chodzi o to, żebyśmy niepotrzebnie nie marnowali ludzkiego surowca. Żeby wszystko odbywało się bez różnych tam buntów, powstań, przelewu krwi. Pastuchy też nie pozwalają bydłu walczyć i kaleczyć się. Tych, którzy u nas mogą być dla nich niebezpieczni — zlikwidują, tych, którzy będą potrzebni — kupią, a potem zapchają ładownie swoich widm Alajczykami i szczurojadami jak leci… Co prawda ten Korniej… Nic na to nie mogę poradzić — podoba mi się. Na rozum wiem, że inaczej być nie może, że tylko takiemu człowiekowi mogli mnie powierzyć. Rozumieć rozumiem, ale znienawidzić nie potrafię. Czary jakieś czy co! Wierzę mu jak głupi. Słucham go z otwartą gębą. A przecież wiem dobrze, że lada moment zacznie mi udowadniać i przekonywać mnie, że jego świat jest wspaniały, a nasz do chrzanu, że nasz świat trzeba przerobić na obraz i podobieństwo jego świata i że powinienem w tym pomóc, ponieważ jestem inteligentny, mam silny charakter i pasuję do życia w nowych warunkach… Co tu zresztą gadać, już powoli zaczyna mnie wychowywać. Wszystkich naszych wielkich ludzi, których czcimy jak świętość, zdążył oszkalować. I feldmarszałka Bragga, i Jednookiego Lisa, słynnego szefa wywiadu, i na temat jego wysokości też powiedział kilka słów, ale, rzecz jasna, natychmiast przywołałem go do porządku… Nikogo nie oszczędził. Nawet imperatora — po to, żeby udowodnić, jacy oni są tu bezstronni. I tylko o jednym człowieku mówił dobrze — o Gepardzie. Wygląda na to, że znał go osobiście. I cenił. W tym człowieku, mówi, zmarnował się wielki pedagog. Tu, u nas, pomniki by mu stawiali… Niech będzie.
Chciałem oderwać się od tego wszystkiego, ale nie mogłem, zacząłem myśleć o Gepardzie. Eh, Gepard… No trudno, chłopcy zginęli, Zając, Nosal… Kleszcz z rakietą pod pachą rzucił się pod pancerkę… no dobrze. Po to przyszliśmy na świat. Ale Gepard… Ojca prawie nie pamiętam, matka — no, cóż matka? A ciebie nie zapomnę nigdy. Przyszedłem do szkoły bardzo słaby — głód, koty łapałem i jadłem, mnie samego mało nie zjedli, ojciec wrócił z frontu bez rąk i nóg, pożytku z niego żadnego, wszystko wymieniał na wódkę… A w koszarach co? Koszary też mało przypominają raj, jakie są nasze racje żywnościowe, sami wiecie. A kto mi oddawał swoje konserwy? Stoję nocą na warcie, żreć się chce, że aż mdli, nagle pojawia się jak spod ziemi, przyjmuje raport, coś tam mruknie, wsunie do ręki kawał chleba z koniną — swój chleb z koniną — i już go nie ma… A jak w czasie forsownego marszu dwadzieścia kilometrów dźwigał mnie na własnym grzbiecie, kiedy osłabłem i zwaliłem się z nóg? Koledzy powinni mnie taszczyć i chętnie by to zrobili, gdyby sami nie padali co dziesięć kroków. A co mówi instrukcja? Nie może maszerować — nie może służyć. Wracaj do domu, pod śmierdzące schody, poluj na koty… Tak, nigdy cię nie zapomnę. Poległeś, tak jak nas uczyłeś, tak sam poległeś. No a jeśli los chciał, żebym ocalał, teraz muszę tak żyć, żeby być godny twojej pamięci. Ale jak żyć? Wpadłem, Gepard. Ależ wpadłem! Gdzie jesteś teraz? Naucz mnie, podpowiedz…