Oni chcą mnie kupić, to jasne. Na początek uratowali mi życie. Wyleczyli, jestem jak nowo narodzony, nawet wszystkie zęby mam całe — nowe wyrosły czy co? Dalej. Karmią jak na ubój, to znaczy wiedzą łajdaki, że u nas z żarciem kiepsko. Mówią miłe słówka, sympatyczny człowiek mnie pilnuje…
W tym momencie on mnie zawołał — czas na obiad.
Usiedliśmy przy stole, wzięliśmy te tubki, o których już mówiłem, i wyciskamy sobie jedzenie. Korniej coś bardzo dziwnego wykombinował — masa przezroczystych nici, coś w rodzaju zdechłego jeża morskiego, zalał to brązowym sosem, na wierzchu leżą malutkie kawałeczki mięsa nie mięsa, ryby nie ryby, a pachnie to wszystko… nawet nie wiem, jak to określić, ale mocno pachnie. Jadł, nie wiem dlaczego, pałeczkami. Trzymał w dłoni dwie pałeczki, talerz podniósł pod samą brodę i pakował do ust. Je i mruga do mnie. To znaczy, że jest dziś w dobrym humorze. No a ja z powodu gruszek prawie zupełnie straciłem apetyt. Zrobiłem sobie mięso. Gotowane. Chciałem, żeby było duszone, ale wyszło gotowane. Trudno, najważniejsze, że da się zjeść.
— Dobrze mi się dzisiaj pracowało — oznajmił Korniej, zajadając swojego jeża. — A ty co porabiałeś?
— Nic szczególnego. Kąpałem się. Siedziałem na trawie.
— W stepie byłeś?
— Nie.
— Szkoda. Przecież ci mówiłem, że zobaczyłbyś tam wiele ciekawych rzeczy.
— Pójdę. Innym razem.
Korniej skończył jeża i znowu zabrał się do tubek.
— Zastanowiłeś się, dokąd chciałbyś pojechać?
— Nie. To znaczy tak.
— No?
Co by mu takiego zełgać? Nie miałem ochoty się ruszać, na razie chciałbym zrozumieć cokolwiek tu na miejscu, w tym domu, i palnąłem jak głupi:
— Na Księżyc…
Spojrzał na mnie ze zdumieniem.
— Więc o co chodzi? Zero-kabina w ogrodzie, spis szyfrów ci dałem… Wybierz odpowiedni numer i szczęśliwej drogi.
Potrzebny mi ten Księżyc…
— Już lecę z mokrą ścierką — powiedziałem.
Sam nie wiem, skąd mi przyszło do głowy to powiedzenie. Pewnie znowu jakiś cholerny idiom. Nafaszerowali mi nimi głowę i teraz wyskakują ze mnie od czasu do czasu.
— Co-o? — zapytał Korniej, unosząc brwi.
Nie odpowiedziałem. Teraz, znaczy, muszę lecieć na Księżyc. Słowo się rzekło. A po kiego diabła? W ogóle to, oczywiście, warto zobaczyć… Pomyślałem, ile ja jeszcze muszę tu zobaczyć, i aż mi w oczach pociemniało. Tylko zobaczyć! A trzeba jeszcze zapamiętać, ułożyć sobie porządnie w głowie, bo na razie taki mam we łbie groch z kapustą, jakbym tu już siedział ze sto lat i przez te sto lat codziennie oglądał jakiś zwariowany film bez początku i końca. Korniej niczego przede mną nie ukrywa. Zero-przeloty? Proszę bardzo! Wyjaśnia, co to takiego, i właściwie bardzo dostępnie wyjaśnia, pokazuje modele. Model rozumiem, a jak pracuje zero-kabina — zabijcie mnie, nie pojmuję. Skrzywienie przestrzeni — jasne? Albo, powiedzmy, to jedzenie z tubek. Trzy godziny mi tłumaczył, a co mi z tego zostało w głowie? Submolekularne sprężenie. No i jeszcze rozprężenie. Submolekularne sprężenie — to oczywiście bardzo piękne i nawet miłe. Chemia. Tylko skąd się bierze ten kawał mięsa?
— Czemu jesteś taki smętny? — zapytał Korniej, wycierając usta serwetką. — Trudno?
— Głowa mnie boli — odpowiedziałem ze złością.
Coś tam mruknął i zaczął sprzątać ze stołu. Oczywiście, jak wypada, zacząłem mu pomagać, tylko że tu i dla jednego nie ma roboty. Całe sprzątanie — otworzyć luk w środku stołu, wszystko tam zgarnąć i nawet zamykać nie trzeba, samo się zamknie.
— Chodźmy obejrzeć film — powiedział Korniej. — Jeden mój znajomy zrobił świetny film. W stylu retro, dwuwymiarowy, czarno-biały. Powinien ci się spodobać.
— Na jaki temat? — zapytałem bez entuzjazmu. Nie miałem ochoty na żadne filmy. I tak bez przerwy nic tylko kino dokoła. W stylu koszmar. Trójwymiarowe i w kolorze.
— Między innymi o wojnie — odparł Korniej. — Co prawda akcja toczy się w średniowieczu…
Krótko mówiąc, musiałem usiąść i oglądać film. Jakaś brednia. O miłości. Kocha się tam dwoje arystokratów, a rodzice są przeciwni. Kilka razy rzeczywiście walczą, ale tylko na szable i miecze. Faktycznie, dobrze sfotografowane, u nas tak nie umieją. Kiedy jeden drugiego przebija mieczem, to bez żadnej lipy — ostrze wyłazi z pleców na trzy centymetry i nawet jakby paruje… Teraz wiem, do czego jeszcze mogą być im potrzebni niewolnicy. Od tej myśli aż mnie zemdliło, z trudem wytrzymałem do końca. Na dodatek strasznie mi się chciało palić, a Korniej, podobnie jak Gepard, nie pochwala palenia. Zaproponował nawet, że mnie wyleczy z nałogu, ale się nie zgodziłem — być może, to jedyne, co jeszcze zostało ze mnie dawnego… Krótko mówiąc, poprosiłem o pozwolenie pójścia do siebie. Chciałbym poczytać, mówię. O Księżycu. Uwierzył. Zwolnił mnie.
Wszedłem do swojego pokoju, jakbym wracał do domu z długiej podróży. Od razu, jak tylko przyjechałem, urządziłem go według swojego gustu. Też się, nawiasem mówiąc, zdrowo uszarpałem. Korniej, oczywiście, wszystko mi wytłumaczył, ale ja, oczywiście, niewiele z tego zrozumiałem. Stoję na środku i wrzeszczę jak wariat: „Krzesło! Chcę krzesła!” Potem powoli doszedłem do wprawy. Okazuje się, że nie trzeba wrzeszczeć, tylko spokojnie wyobrazić sobie to krzesło, precyzyjnie, ze wszystkimi szczegółami. Więc wyobraziłem sobie. Nawet skórzane obicie podarte na siedzeniu, a potem starannie zacerowane. To stało się wtedy, kiedy Zając od razu po marszu usiadł, potem wstał i zaczepił o obicie zębem kotwiczki. No a wszystko pozostałe urządziłem tak, jak było w pokoju Geparda — żelazne łóżko z zielonym wełnianym kocem, nocna szafka, żelazna skrzynka na broń i amunicję, stolik, lampa na stoliku, dwa krzesła i szafa na ubranie. Zrobiłem drzwi jak u ludzi, dwukolorowe ściany — białe i pomarańczowe, w barwach jego wysokości. Zamiast przezroczystej ściany, zrobiłem jedno okno. Pod sufitem powiesiłem lampę z blaszanym abażurem…
Oczywiście to wszystko jest nieprawdziwe, nie ma ani żelaza, ani blachy, ani drewna. I oczywiście, nie ma żadnej broni w żelaznej skrzynce — leży w niej jedyny, jaki mi pozostał, nabój do automatu, znalazłem go w kieszeni kurtki. Na szafce też nic nie stoi. U Geparda stała fotografia kobiety z dzieckiem, powiadali, że to jego żona z córką, on sam nigdy o tym nie mówił. Ja też chciałem postawić fotografię. Geparda. Takiego, jak go widziałem po raz ostatni. Ale nic z tego nie wyszło. Zapewne Korniej miał rację, kiedy mi tłumaczył, że do tego trzeba być malarzem albo rzeźbiarzem.
Ale w ogóle podoba mi się moja dziupla. Odpoczywam tu, bo w innych pokojach czuję się jak w gołym polu, ani się gdzie ukryć przed ostrzałem… Co prawda, mój pokój podoba się tylko mnie jednemu. Korniej popatrzył, nic nie powiedział, ale moim zdaniem był niezadowolony. To zresztą jeszcze pół biedy. Możecie mi wierzyć albo nie, ale ten mój pokój sam sobie się nie podoba. A może nawet całemu domowi. Czy też, mleko jaszczurcze, tej niewidzialnej sile, która tu wszystkim kieruje. Chwila roztargnienia i patrzę — nie ma krzesła. Albo lampy pod sufitem. Albo żelazna skrzynia przemienia się w taką niszę, w której oni trzymają mikroksiążki…