Выбрать главу

O, na przykład teraz. Patrzę — nie ma nocnej szafki. To znaczy jest, tylko to nie moja szafka ani nie Geparda i w ogóle nie szafka, tylko diabli wiedzą co — jakiś półprzeźroczysty przedmiot. Bogu dzięki, że chociaż papierosy zostały w nim, jak były. Najmilsze, mojej własnej roboty. Siadłem na swoim ulubionym krześle, zapaliłem papierosa i unicestwiłem ten przedmiot. Mówiąc szczerze — z wielką przyjemnością. A szafkę ustawiłem z powrotem tam, gdzie stała. I numer sobie przypomniałem — 0064. Nawet nie wiem, co ten numer oznacza.

No więc siedzę, palę, patrzę na swoją szafkę. Jakoś spokojniej zrobiło mi się na sercu, w pokoju przyjemny półmrok, okno wąskie, w razie czego można się wygodnie ostrzeliwać. Aby było czym. I zacząłem zastanawiać się, co by tu postawić na szafce. Myślałem, myślałem, aż wymyśliłem. Zdjąłem z szyi medalion, otworzyłem wieczko i wyjąłem portret jej wysokości. Oprawiłem go w ramkę, jak potrafiłem, ustawiłem na środku, znowu zapaliłem, siedzę i patrzę w przepiękną twarz Dziewicy Tysiąca Serc. My, Waleczne Koty, do samej naszej śmierci jesteśmy jej rycerzami i obrońcami. Wszystko, co w nas dobre, do niej należy. Nasza czułość, tkliwość i dobroć — to wszystko w nas od niej, dla niej i dla chwały jej imienia.

Siedziałem tak, siedziałem i nagle oprzytomniałem — w jakimż stanie ona mnie ogląda. Koszulka, spodenki, gołe ręce, gołe nogi… Tfu! Poderwałem się tak szybko, że krzesło upadło, otworzyłem szafę, zdarłem z siebie to niebiesko-białe paskudztwo i włożyłem własne ubranie — mundurową kurtkę i spodnie ochronnej barwy. Precz z sandałami, na nogi — ciężkie rude buty z krótką cholewką. Pas zaciągnąłem mocno, aż mi dech zaparło. Szkoda, że nie mam beretu, widocznie spalił się doszczętnie, tak że nawet oni nie potrafili go odtworzyć. A może sam go zgubiłem w tym zamieszaniu… Spojrzałem w lustro. Teraz to zupełnie co innego: zamiast zasmarkanego gówniarza, Waleczny Kot w całej okazałości — guziki błyszczą, Czarna Bestia na emblemacie szczerzy kły, sprzączka pasa na pępku jak przylutowana. Żeby tak jeszcze beret!… I nagle uprzytomniłem sobie, że ryczę Marsz Walecznych Kotów, ryczę na cały głos, a w oczach mam łzy. Odśpiewałem do końca, otarłem oczy i zacząłem od początku, już półgłosem, po prostu dla przyjemności, od pierwszej linijki, przy której zawsze ściska mi się serce, Łuną purpurową płoną horyzonty, do ostatniej, przezabawnej: Waleczny Kot poradzi sobie w lot. Ułożyliśmy sami jeszcze jedną zabawną zwrotkę, ale nie sposób śpiewać jej na trzeźwo, i do tego w obliczu portretu Dziewicy. Pamiętam, jak Gepard przy wszystkich wytargał Krokodyla za uszy, kiedy usłyszał tę zwrotkę…

Mleko jaszczurcze! Znowu! Znowu ta lampa przemieniła się w jakiś kretyński świecznik. No, co tu można poradzić… Spróbowałem przerobić świecznik z powrotem na lampę, potem plunąłem i unicestwiłem to świństwo. Rozpacz mnie ogarnęła. Jak mam sobie z nimi dać radę, skoro z własnym pokojem nie mogę dojść do ładu! Ani z tym przeklętym domem. Podniosłem krzesło i znowu usiadłem. Dom. Myślcie sobie, co tam chcecie, ale z tym domem nie wszystko jest w porządku. Wydawałoby się nic prostszego, stoi sobie jednopiętrowy dom, obok zagajnik, w promieniu dwudziestu pięciu kilometrów dokoła goły step, w domu mieszka dwóch mężczyzn, ja i Korniej. I to wszystko. A więc mylicie się, to wcale nie wszystko.

Po pierwsze — głosy. Ktoś mówił, i to niejeden człowiek ani nie jakieś tam radio. W całym domu — głosy, i to nie w nocy, w biały dzień. Kto mówi, z kim, o czym — nic nie rozumiem. A do tego, weźcie pod uwagę, Kornieja w tym czasie nie ma w domu. Też, nawiasem mówiąc, ciekawe — gdzie on się podziewa… Chociaż, zdaje się, że na to pytanie znalazłem odpowiedź. Najadłem się strachu, ale odpowiedź znalazłem. A było to tak. Przedwczoraj siedzę przy oknie i obserwuję zero-kabinę. Stoi trochę z boku, przy końcu piaszczystej ścieżki, pięćdziesiąt kroków od domu. Potem słyszę — trzasnęły drzwi i… cisza. Czuję, że znowu zostałem w domu sam. Aha, myślę, to znaczy, że on wychodzi nie tylko przez zero-kabinę. I wtedy nagle olśniło mnie — drzwi! Gdzie jeszcze w naszym domu, oprócz mojego pokoju, są drzwi, którymi można trzaskać? Wybiegłem na korytarz, zszedłem na parter. W jedną stronę, w drugą… w korytarzu jakoś bardzo jasno, okno wzdłuż ściany… jak zwykle u nich. I nagle słyszę — kroki. Nie wiem, co mnie powstrzymało. Przyczaiłem się, stoję, ledwie oddycham. Korytarz jest pusty, a na samym końcu drzwi zwyczajne, pomalowane… Jak ich mogłem do tej pory nie zauważyć — nie mam pojęcia. Jak tego korytarza nie zauważyłem, też nie mam wyobrażenia. Ale nie o to chodzi. Najważniejsze są te kroki. Kilku ludzi. Bliżej, coraz bliżej i — serce mi zamarło — ze ściany w środku korytarza wychodzi trzech, jeden za drugim. Mleko jaszczurcze! Imperatorscy spadochroniarze, w bojowym rynsztunku, w tych swoich plamistych kombinezonach, automaty pod pachą, toporki za pasem… Przypadłem do ziemi. Sam jeden przecież jestem, z gołymi rękami. Jeżeli który się obejrzy — przepadłem. Nie obejrzeli się. Poszli korytarzem do samego końca, do tych drzwi, i zniknęli. Drzwi tylko trzasnęły jak od przeciągu, i koniec. No, chłopcy… Lotem strzały śmignąłem do mojego pokoju i tam dopiero jakoś oprzytomniałem, ochłonąłem…

Do dzisiaj nie rozumiem, co by to mogło znaczyć. To jest, teraz rozumiem, w jaki sposób Korniej znika z domu. Przez te właśnie drzwi. Tylko skąd tu się wzięły szczurojady, do tego w pełnym bojowym… I co to za drzwi?

Rzuciłem niedopałek na podłogę, popatrzyłem, jak podłoga wchłania go w siebie, i wstałem. Strach mnie oczywiście ogarniał, ale kiedyś przecież trzeba było zacząć. A jeżeli zaczynać, to z pewnością właśnie od tych drzwi. W ogrodzie na trawie z gruszką w zębach oczywiście jest znacznie przyjemniej… albo, powiedzmy, śpiewanie w pokoju marszów przy zamkniętych drzwiach… Wyślizgnąłem się na korytarz i nadsłuchuję. Cisza. Ale Korniej jest u siebie. To może i lepiej. W razie czego będę krzyczał — usłyszy i przybiegnie na pomoc. Zszedłem do tego korytarza, idę na palcach, nawet ręce rozłożyłem. Wieczność całą docierałem do tych drzwi. Przejdę dziesięć kroków, przystaję, nadsłuchuję i dopiero potem idę dalej. Dotarłem. Drzwi jak drzwi. Niklowana klamka. Przyłożyłem ucho. Nic nie słychać. Naparłem ramieniem. Nie otwierają się. Nacisnąłem klamkę. Nadal się nie otwierają. Ciekawe. Otarłem pot z czoła, obejrzałem się. Nie ma nikogo. Znowu nacisnąłem klamkę i wtedy drzwi z wolna się uchyliły. Ze strachu, a może ze zdziwienia, ja te po trzykroć przeklęte drzwi sam zatrzasnąłem. W głowie mam pustkę i tylko jedna myśl w niej skacze jak pchła — nie pchaj się, głupcze, gdzie cię nie proszą, nikt cię nie zaczepia, to i ty nikogo nie zaczepiaj. I nagle tę ostatnią myśl mi z mózgu wywiało.

Patrzę — wprost na ścianie obok drzwi starannymi literami wykaligrafowano po alajsku „i w konsekwencji”. To znaczy, tam bardzo dużo było napisane, około sześciu linijek, ale wszystko pozostałe to była matematyka, i to taka matematyka, że zrozumiałem z niej tylko plusy i minusy. Wyglądało to tak — cztery linijki tej matematyki, potem słowa: „i w konsekwencji”, podkreślone podwójną linią, a następnie dwie linijki wzorów ujętych w grubą ramkę, na tej ramce złamała się kreda temu, kto to pisał. Tak, tak… W mojej biednej głowie, pustej jak stodoła na wiosnę, tak się zakotłowało, że aż o drzwiach zapomniałem. A więc nie jestem tutaj sam, a więc są tu jeszcze Alajczycy. Kto? Gdzie? Dlaczego do tej pory nie widziałem nikogo? Kto i po co to napisał? Daje sygnał? Komu? Mnie? Ale ja przecież nie znam matematyki… A może ta matematyka jest tu tylko dla zamydlenia oczu? Tym razem nie zdążyłem nic wymyślić, bo usłyszałem, że mnie woła Korniej. Wybiegłem jak szalony, na palcach wpadłem do siebie. Jakoś upadłem na krzesło, zapaliłem i złapałem książkę. Korniej na dole zawołał mnie jeszcze parę razy, a potem słyszę — puka do drzwi.