– Nie musisz się tłumaczyć – przerwałem mu.
Minęło kilka sekund.
– Nigdy nie zgadniesz, gdzie teraz pracuję.
Anderson był najtwardszym i najcwańszym gliną, jakiego kiedykolwiek spotkałem.
– Rozpracowujesz gangi?
– Pudło.
– Obyczajówka?
– Nantucket – odparł.
– Nantucket?
– Wiesz, jak lubię ocean. Zamieścili ogłoszenie, że potrzebują szefa policji, więc wysłałem podanie. Siedzę tu już półtora roku. Popłynąłem na North’s Star.
North’s Star to trzydziestodwustopowy jacht Andersona. Ten siup jest jedną z miłości jego życia. Anderson bardziej kocha tylko swoją żonę, Tinę, i córkę, Kristie.
– Chyba dość czasu spędziłem na pierwszej linii, prawda? – zapytał.
Prawda. Wiedziałem to aż za dobrze. Anderson schronił się na swoją wyspę. Ja znalazłem schronienie na Harvardzie w salach wykładowych wydziału lekarskiego.
– Zrobiłeś więcej, niż do ciebie należało – potwierdziłem.
Odchrząknął.
– Mam do ciebie sprawę.
Powiedział to takim tonem, że zacząłem się zastanawiać, czy nie zmaga się z depresją.
– Zrobię dla ciebie, co będę mógł. O co chodzi?
– O rodzinę Bishopa – rzucił, jakby to wszystko wyjaśniało.
– Kogo?
– Darwina Bishopa.
– Nigdy o nim nie słyszałem.
– Naprawdę? To mi Harder, właściciel Consolidated Minerals & Metal, CMM. Spółka jest notowana na giełdzie.
– Hej, może ty teraz obracasz się w tym światku, ale ja nie bywam na Nantucket – odparłem. – Nie gram też na giełdzie. Zawsze wolałem lekkoatletykę.
– Wczoraj mówili o tym w dzienniku wieczornym – podpowiedział.
– Staram się również trzymać z dala od wiadomości.
Anderson przeszedł do wyjaśnień.
– Jedną z jego córek, bliźniaczek, znaleziono wczoraj martwą w kołysce. Miała pięć miesięcy.
Zamknąłem oczy i oparłem się o ścianę. Pracowałem z rodzinami, które dotknęła tragedia SIDS, nieprzewidziany splot warunków, które powodowały zatrzymanie oddechu u śpiących niemowląt.
– Zespół nagłej śmierci niemowląt.
– Możliwe… Nie jesteśmy pewni. Jest tam też dwóch adoptowanych synów: szesnasto – i siedemnastolatek. Młodszy kilka razy popadł w konflikt z prawem. Naprawdę okropne sprawy. Zadusił koty paru sąsiadom.
Wiedziałem, do czego zmierza. Wiedziałem też, że po sprawie Trevora Lucasa nie mam na to najmniejszej ochoty.
– Nie zajmuję się już sprawami kryminalnymi – oświadczyłem.
– Słyszałem. Mój były szef z Baltimore powiedział mi, że raz czy dwa razy próbował cię namówić.
– Cztery razy.
– Trudno mu się dziwić. Masz do tego dryg.
– Zależy jak na to spojrzeć.
– Nie oczekuję od ciebie dochodzenia, tylko oceny faktów.
– Odpowiedź wciąż brzmi „nie”.
– Wystawię zlecenie na taką sumę, jakiej sobie zażyczysz.
– Jezu, North, tu nie chodzi o pieniądze.
– Posłuchaj. Prokurator okręgowy liczy na mnie. Chce aresztować młodszego brata i oskarżyć go o morderstwo. Będzie sądzony jak dorosły i grozi mu dożywocie bez prawa do zwolnienia warunkowego.
Nic mnie tak nie wkurza jak wymiar sprawiedliwości, który nagina chronologię w imię zemsty, i Anderson wiedział o tym. Nie odpowiedziałem.
– Chłopak ma dopiero szesnaście lat – podjął. – Bishopowie zabrali go z rosyjskiego sierocińca, gdy miał sześć lat. Kto wie, przez jakie piekło przeszedł?
– Mam tu zaplanowaną robotę. – Powiedziałem tak po części dlatego, że chciałem przekonać sam siebie.
– Nie chcę na ciebie naciskać, ale coś w tej rodzinie nie daje mi spokoju. Zastanowiła mnie zwłaszcza skwapliwość, z jaką ojciec zgodził się, żebym przesłuchał jego syna. Jesteś najlepszy…
– Nie chcę się rozpraszać. – Próbuję też zachować równowagę psychiczną, nie mówiąc już o zdrowych zmysłach. – Czemu nie zadzwonisz do Kena Sklara i Boba Caggiano z North Shore Medical Center? Obaj pracują z Judith David. Znasz jej zespół. Są najlepsi na świecie.
– Proszę cię tylko o jedną rozmowę z chłopcem – naciskał.
Nie chciałem sprawić zawodu Andersonowi. Nie wiedziałem jednak, jak daleko mogę się zapuścić w tę mroczną sprawę, gdzie się zatrzymać, by na zawsze nie zgubić drogi.
– Jeśli chcesz, żebym zadzwonił do Sklara i poprosił go, by ci pomógł, chętnie to zrobię.
– Chcę, żebyś ty mi pomógł.
– Nie. Chcesz, żeby pomogła ci ta część mnie, którą straciłem dwa lata temu. Część, którą zabrał mi Trevor Lucas. – Nie dałem sobie przerwać. – Słuchaj, muszę skończyć obchód.
– Frank…
– Zadzwonię do ciebie. – Odłożyłem słuchawkę.
2
Wyjechałem swoim czarnym pikapem, fordem F-150, z parkingu szpitala Mass General, skręciłem w prawo w Storrow Drive i ruszyłem przez Tobin Bridge ku Chelsea i wschodniemu Bostonowi. Chciałem zapomnieć o Andersonie oraz Bishopach i wygnać z głowy myśli o śmierci. Kiedyś oznaczało to pół butelki szkockiej i gram kokainy, ale wiedziałem, że dziś będę się musiał zadowolić kawą w Cafe Positano – knajpce o niezwykłym, mahoniowo-marmurowo-mosiężnym wystroju, wciśniętej między odrapane sklepy dyskontowe i wielobranżowe.
Zatrzymałem samochód przed wejściem do Positano, wszedłem do środka i usiadłem przy barze, gdzie barczysty, pięćdziesięcioparoletni Mario Graziani, opalony przez cały rok, z Koloseum wytatuowanym na przedramieniu, podawał espresso i gawędził po włosku z murarzami, bukmacherami i sędziami, którzy byli jego stałymi klientami. Bez pytania zamieszał łyżeczką pieniste mleko w filiżance z atramentowoczarną kawą i nasypał na wierzch cynamonu. Popchnął ku mnie filiżankę, mówiąc: „Qualcuna ti vuole”, i lekko skinął mi głową.
Nauczyłem się trochę włoskiego, gdy leczyłem osiemdziesięcioczteroletniego Sycylijczyka chorego na Alzheimera. Nazywał się Maurizio Riccio i miał tak daleko posuniętą demencję, że mu się wydawało, iż znowu jest na Sycylii ze swoją młodą ukochaną. To oderwanie się od rzeczywistości bardzo denerwowało jego dzieci, które koniecznie chciały, by ich ojciec wiedział, że nie ma dziewiętnastu lat i nie baraszkuje nad brzegiem Morza Śródziemnego, ale znajduje się tu, w Chelsea, w domu opieki Cohen, Florence & Levine, i powoli umiera na raka prostaty. Nalegali, żebym mu zapisał leki przeciwpsychotyczne w rodzaju tiorydazyny. Odmówiłem, więc go ode mnie zabrali. Zapamiętałem jednak te kilka słów po włosku, które od niego usłyszałem, jak również jego nauki o wieczności duszy ludzkiej.
Qualcuna ti vuole - ktoś cię szuka. Zapaliłem papierosa, upiłem łyk kawy, a następnie rozejrzałem się po lokalu. Tyłem do baru, z policzkiem na dłoni siedziała Justine Franza. Była sama i czytała książkę. Jej długie złotoblond włosy opadły na jedną stronę i zwisały niczym kurtyna. Ta trzydziestodwuletnia wywodząca się z wyższych sfer Brazylijka była fotografem i od jakiegoś czasu podróżowała po Stanach Zjednoczonych. Poznałem ją tutaj wczoraj wieczorem, gdy przyszła z kilkoma przyjaciółmi. Spędziliśmy razem około dwudziestu minut, rozmawiając o Amazonii, Rio de Janeiro i kurorcie Buzios, które to tematy dość dobrze maskowały to, co naprawdę chciałem jej powiedzieć: Gdybym był z tobą sam na sam na plaży w Rio, w domku na brzegu morza w Buzios lub u mnie na poddaszu…
– Molto bella, co? – zamruczał Mario.
Upiłem dość kawy, aby móc się przejść z filiżanką w dłoni, toteż wstałem i ruszyłem ku stolikowi Justine.
– Clevenger! – krzyknął ktoś.
Zatrzymałem się i odwróciłem w stronę drzwi.
Właśnie wszedł przez nie Carl Rossetti, miejscowy adwokat, który jednak bardziej wyglądał na handlarza narkotyków. Miał proste kruczoczarne włosy, złote bransoletki na obu przegubach i kolczyki w uszach, ale był najbystrzejszym prawnikiem w Bostonie i okolicach.
– Sądzisz, że potrafiłbyś zanalizować mój umysł, doktorku? – zapytał. – Posłuchaj: czasu by ci nie starczyło.