Usiedliśmy na stercie desek przy nabrzeżu. Długa barka zmierzała do Zatoki Bostońskiej z górą mułu wydobytą przy pogłębianiu koryta rzeki.
– Jak się miewają Tina i Kristie? – zapytałem.
– Doskonale – odparł bez przekonania. – Ta wyspa dobrze służy życiu rodzinnemu, wiesz? Zupełnie tam inaczej niż w Baltimore.
– Za dnia i w nocy – zauważyłem.
– Mieszkamy w mieścinie o nazwie Siasconset, tuż przy plaży. Słońce. Czyste powietrze.
– Istny raj.
Uśmiechnął się, ale z lekkim przymusem.
– Tina jest znowu w ciąży.
Nie spuszczałem wzroku z jego twarzy.
– Gratulacje. Który miesiąc?
– Szósty.
– Chłopiec czy dziewczynka? A może nie wiesz?
– Chłopiec. – Oczy mu się zwęziły, jakby próbował zobaczyć przyszłość przez mgłę.
Anderson był odważny i wrażliwy i cieszyłem się, że będzie ojcem. Nie wiedziałem jednak, jak bardzo jemu podoba się ta myśl.
– Jak się z tym czujesz? – zapytałem.
Skupił na mnie wzrok.
– Z czym? O co ci chodzi?
– O dziecko. Cieszysz się?
– Oczywiście. – Wzruszył ramionami i znów uśmiechnął się z przymusem. – Jak mógłbym się nie cieszyć?
Z wielu powodów - zaszeptał głos w mojej głowie.
– Ludzie różnie reagują na wiadomość, że mają mieć dziecko – zauważyłem.
Potrząsnął głową, spojrzał w dal ponad wodą.
– Nie przyjechałem tu po to, żeby leżeć na twojej kozetce, Frank. Czy ty nigdy nie przestajesz być psychiatrą?
Nigdy, co kosztowało mnie utratę więcej niż jednego przyjaciela i niezliczonych zaproszeń na obiad. Nie umiałem już poprzestać na ślizganiu się po powierzchni spraw. Stałem się nieustępliwym kopaczem – takim, że nawet prośba Andersona, bym odczepił się od jego nieświadomości, nie mogła mnie powstrzymać od dociekań. Zastanawiałem się, czy mieszane uczucia związane z bliskimi narodzinami syna nie są przyczyną jego zainteresowania śmiercią dziecka Bishopa.
– Przepraszam. – To jedyne, co mogłem powiedzieć.
Obrócił się i spojrzał mi w oczy.
– Nie chciałem, żeby to tak wyszło. Jestem skonany. Byłem na nogach przez całą noc.
– Nie ma sprawy.
– A co u ciebie? Słyszałem, że Mass General należy do najlepszych. Doskonali lekarze.
– Z pewnością nie przyleciałeś tu, żeby komplementować moją pracę.
Nachylił się do mnie.
– Posłuchaj, pamiętam, co powiedziałeś mi wczoraj przez telefon. Wierz mi, od tamtej sprawy mnie również męczą po nocach koszmary. Wciąż widzę…
– A zatem wciąż jesteś człowiekiem – przerwałem mu, bo nie chciałem, żeby mi przypominał tę jatkę.
– Nie mogę mieć do ciebie pretensji, że tym razem nie chcesz się w to ładować.
– To dobrze, bo nie mam zamiaru.
– Mogę ci powiedzieć, co mnie gnębi? – zapytał.
– Przecież sam oświadczyłeś przed chwilą, że nie chcesz mieć nic wspólnego z moją kozetką?
Anderson nie dał się zbić z tropu.
– Tak jak ci powiedziałem przez telefon, mimo swoich milionów Darwin Bishop niemal mnie poprosił, żebym przesłuchał jego syna. Od razu w domu. Bez adwokata. Bez żadnego sprzeciwu. Mógł na miesiące związać nam ręce, dopóki byśmy nie przedstawili mocnych dowodów. – Potrząsnął głową. – Dzieciak nic nie powiedział, ale mimo to…
– Może nie miał powodów, by ci przeszkadzać. Może mimo wszystko dziewczynka zmarła z powodu SIDS.
– Nie.
– Jesteś pewny?
– Dostaliśmy wczoraj wyniki autopsji. Brooke Bishop zmarła z powodu uduszenia na skutek niedrożności dróg oddechowych. Jej przewód nosowy i tchawica były zatkane środkiem do uszczelniania okien.
Zrobiło mi się niedobrze. Starałem się nie myśleć o ostatnich minutach życia małej Brooke Bishop, ale niechciane obrazy i emocje pokonały mój opór. Wyobraziłem sobie, jak patrzy wyczekująco na podchodzącego do niej mordercę, może się nawet do niego uśmiecha, gaworzy, a potem, z ciekawości, otwiera szeroko oczy na widok białej tubki ze środkiem uszczelniającym. Wyobraziłem sobie, jak się śmieje, gdy plastikowy koniec tubki łaskocze ją w nos, a potem milknie i zaczyna się wiercić, gdy zagłębia się w nozdrze. Wyobraziłem sobie, jak się krztusi i zamiera z otwartymi ustami i zatkanymi płucami. Koniec. Zastanawiałem się, czy miała ostatnie niemowlęce pragnienie, aby wzięto ją na ręce. Czy pobiegła myślami do matki: do jej twarzy, jej zapachu, jej dotyku?
– Frank? – odezwał się Anderson.
Znów skupiłem na nim uwagę.
– Słucham cię – powiedziałem.
– Jak mówiłem – podjął – gdybym był tak nadziany jak Darwin Bishop, załatwiłbym Billy’emu najlepszego adwokata…
– Billy’emu? – wtrąciłem.
– Najwyraźniej zmienili dzieciakowi imię, gdy przywieźli go z Rosji. Na stuprocentowo amerykańskie, nie uważasz?
Podczas mojej siedemnastoletniej praktyki psychiatrycznej miałem tylko jednego pacjenta, który popełnił samobójstwo. Nazywał się Billy Fisk. Nigdy nie przestałem się obwiniać o jego śmierć.
– Otóż to – westchnąłem.
– Co?
Zamknąłem oczy, próbując sobie przypomnieć Fiska. Nie ma zbiegów okoliczności - podpowiedział mi wewnętrzny głos. – Uznaj to za znak.
– Jesteś tutaj? – zapytał Anderson.
Spojrzałem na niego.
– Co jeszcze wiesz o tej rodzinie?
Anderson wyraźnie się odprężył i odetchnął z ulgą.
– Tak tylko pytam – zastrzegłem się. – Nie znaczy to, że podejmuję się tej sprawy.
Uniósł otwartą dłoń.
– Oczywiście – powiedział, ale ton jego głosu świadczył, że tak nie uważa. – Darwin Bishop wychował się na Brooklynie, choć nigdy byś się tego nie domyślił, słysząc jego akcent lub widząc, jak się nosi. Dziś całkowicie wpasował się w Park Avenue i Nantucket. Ma pięćdziesiąt jeden lat. Jego żona, Julia, pracowała kiedyś jako modelka. Jest jego drugą żoną.
– Dużo młodsza od niego? – zapytałem.
– Ma około trzydziestu pięciu lat.
– Jak to znosi?
– A czego byś oczekiwał?
– Bo ja wiem? Wszystkiego – odparłem. – Dzięki temu nigdy nie jestem zaskoczony.
– Jest kłębkiem nerwów. Prawie w ogóle nie opuszcza pokoju bliźniaczek.
– A starszy adoptowany syn? Ten siedemnastolatek? Jaki on jest?
Anderson wzruszył ramionami.
– Rozmawiałem z nim tylko dziesięć minut. Ma na imię Garret. Bishop zaadoptował go na rok przed rozwodem. To jedno z tych cudownych dzieci. Przystojny chłopak. W Andover Academy jedzie na najwyższych ocenach. Jest w reprezentacji uczelni w tenisie i hokeju na trawie. Jesienią zaczyna studia w Yale. No wiesz, szlachectwo zobowiązuje.
– Dowiedziałeś się czegoś od niego?
– Chyba był w szoku. Chował twarz w dłoniach, powtarzając, że nie może uwierzyć w to, co się stało. Głównie martwił się o matkę, jak ona to zniesie. Od dawna cierpi na depresję.
– Dlaczego Bishop w ogóle zaadoptował tych dwóch chłopców?
– Nie wiem. Interesowałem się dziećmi, nie ojcem.
Kiwnąłem głową.
– Czyli mamy Garreta, potem Billy’ego, następnie Brooke i… jak ma na imię ta druga bliźniaczka?
– Tess.
– Garret, Billy, Brooke i Tess.
– Zgadza się.
– Czy ktoś jeszcze był w domu w noc śmierci Brooke?
– Niania. Claire Buckley. Spędza z Bishopami lato na wyspie. Opiekuje się dziećmi, ma dach nad głową, wolne wieczory i weekendy… takie tam.
– Młoda i ładna – zauważyłem. – Jest blisko związana z żoną Bishopa.
– Zgadłeś.
– Byli tego wieczoru w domu jacyś goście?
– Nie.
Popatrzyłem na wodę: na jej tafli połyskiwały białe igiełki światła elektrycznego.
– A więc dlaczego twoim zdaniem Bishop dał ci wolną rękę?
– Nie wiem. Tak jak ci powiedziałem, to mnie właśnie niepokoi.
– Ale to się stało, zanim przyszły wyniki sekcji zwłok – zauważyłem.
– A jednak… – zaczął Anderson.
– Może miał już dość. Stawał po jego stronie, gdy wychodziły na jaw te sprawy z pożarami, znęcaniem się nad zwierzętami… a teraz to. Może w końcu dotarło do niego, że Billy jest niebezpiecznym dzieciakiem.