– Mam nadzieję, że dobrze ci płaci.
– Prawdę mówiąc…
Uciszyło go warknięcie Ace'a.
– Tim! Bądź łaskaw odsunąć się od tej skrzyni. Nie chcę, żeby dotykał jej ktokolwiek z moich ludzi, zanim nie okaże się, że jest bez zarzutu.
Odwrócony plecami do Ace'a dostawca skrzywił się. Był zmęczony, głodny i, co gorsza, był sam. Będzie musiał bez niczyjej pomocy rozpakować to świństwo i to tylko z powodu małej dziurki w jednym rogu. Podważył łomem jedną ze ścianek pudła o długości prawie pięciu metrów. Na wyściółce ze styropianu leżał pilot do sterowania na odległość. Mężczyzna upewnił się, że nikt go nie obserwuje, ze złośliwym uśmieszkiem wsunął pilota do kieszeni i rozpakowywał dalej. Kiedy dotarł do dna skrzynki, Ace pochylił się nad pudłem i ze zmarszczonym czołem uważnie wpatrywał się w jego zawartość.
– Psst! – syknął doręczyciel do chłopca. Na kieszonce uniformu małego chudzielca widniała plakietka z napisem: TIM, KENDRICK PARK. Posłaniec wsunął pilota w ręce dzieciaka.
– Czy właśnie tego…
– Cicho! – syknął mężczyzna – Nie pokazuj mu tego.
– Tak, jasne. – Oczy Tima była tak wielkie, jakby trzymał w ręku największą na świecie grę Nintendo.
– Tylko nie dotykaj żadnych guzików – przestrzegł doręczyciel. – To świństwo zaczęłoby się ruszać i śmiertelnie by wszystkich wystraszyło.
– Tak? – Oczy chłopca stały się jeszcze większe, choć wydawało się to niemożliwe. Ale mały był równie nieodporny na pokusy, jak swego czasu Adam w raju. Kiedy tylko wieko skrzyni zostało na tyle otwarte, aby dało się zajrzeć do środka, Tim nacisnął guziki i ku swej gigantycznej satysfakcji usłyszał pełen grozy kobiecy wrzask.
– Wszystko w porządku – uspokajał Ace tłum pasażerów samolotu, którzy wkroczyli właśnie do hali odbioru bagażu. -Nie jest prawdziwy. To aligator z włókna szklanego, przysłany z Kalifornii. Sprawdzamy, czy nie jest uszkodzony.
Przerażenie zniknęło z twarzy ludzi, ale nikt nie ruszył w stronę transportera z bagażami. Widok był frapujący: nieustraszony mężczyzna wkładał ręce do drewnianej skrzyni, z której wysuwała się potworna, otwarta paszcza potężnego aligatora.
Ace potrząsnął głową ze zniecierpliwieniem, kiedy ludzie nie ruszyli się w stronę karuzeli z bagażami. Potem odwrócił się i odebrał pilota Timowi.
– Może byś pomógł, zamiast przeszkadzać?
Przepraszam, szefie – powiedział Tim, ale na jego twarzy nie było widać skruchy. – Po prostu nie mogłem się oprzeć. On naprawdę wygląda jak żywy.
– Dlatego wydałem na niego ostatniego pensa – mruknął Ace. – Podejdź z drugiej strony i sprawdź jego ogon. Zobacz, czy nie jest uszkodzony.
Kiedy Ace i Tim zajęli się skrzynią, dostawca oparł się plecami o ścianę i czyścił paznokcie scyzorykiem.
– Jak to się stało, że nie macie prawdziwego aligatora? Zwiały przed wami, co? – Roześmiał się z własnego żartu. – Za dużo chcecie torebek i butów?
– Kendrick Park to rezerwat ptaków – oznajmił Ace w odpowiedzi na docinki posłańca i stanowczo odsunął kobietę, która pochyliła się nad skrzynią i zaglądała do niej z ciekawością, przeszkadzając mu w pracy.
– On nie lubi wsadzać zwierząt do klatek, a aligatory przyciągają tłumy – wyjaśnił Tim posłańcowi, który najwyraźniej głowił się nad sensem wypowiedzi Ace'a.
Mężczyzna rozważał przez chwilę słowa dziecka.
– Rozumiem. Sądzicie, że sztuczny krokodyl przyciągnie turystów, a ten tu stary dobry Ivan nie będzie ronił krokodylich łez nad swym osamotnieniem? – Uśmiechnął się, zadowolony z własnego dowcipu.
– Właśnie – odpowiedział Tim, bo Ace najwyraźniej nie miał zamiaru zareagować.
– Kończy pan sprawdzanie, panie ornitolog? – zapytał dostawca.
– Pudło zostało uszkodzone od spodu, więc musimy jeszcze zerknąć na jego brzuch.
– To samo mówi mi żona co wieczór – mruknął cicho dostawca do Tima, a chłopak zaczerwienił się i zaczął krztusić się od śmiechu. Jego szef natomiast najwyraźniej nie miał w tej chwili nastroju do żartów.
– Tim, złap go za ogon. Ostrożnie. Nie chcę, żebyś go zniszczył. Dobrze. Chyba nie jest uszkodzony – powiedział, obejrzawszy dokładnie sztucznego aligatora, wyciągniętego na podłodze.
– Podpisze pan wreszcie, żebym mógł w końcu poszukać czegoś do jedzenia?
Ace wyciągnął rękę i westchnął, zanim podpisał papiery, przejmując na swoją odpowiedzialność potwornie drogą replikę aligatora. Patrzył przez chwilę na otaczających ich pasażerów samolotu. Stali w milczeniu, zmęczeni długim lotem z Nowego Jorku albo przerażeni widokiem tego, co mieli zamiar oglądać, wybierając się na wycieczkę na Florydę. Tak czy inaczej, stali tam bez słowa i obserwowali darmowy pokaz, nie zwracając uwagi na walizki, które kręciły się na karuzeli transportera.
– Dobrze. Pakujemy go z powrotem do skrzyni. Tim, łap za ogon, ja wezmę głowę.
Zawahał się przez chwilę, zastanawiając się, jak najlepiej podnieść ogromną paszczę bestii. Wsunął rękę aż po pachę do pyska potwora. Usłyszawszy chóralne „Ooooooch!" tłumu, uśmiechnął się. Wygląda na to, że się uda, pomyślał. Na przeciwległym krańcu stanu Disney zbijał majątek na fałszywych zwierzętach, podczas gdy farmy z Fort Lauderdale ledwo były w stanie wykarmić dwustukilograrnowe aligatory. A jego całkowicie puste konto bankowe było najlepszym dowodem, że próby zainteresowania mamuś, tatusiów i dziateczek stadem flamingów to daremny trud.
Zajęci ostrożnym układaniem aligatora z włókna szklanego w drewnianej skrzyni, Ace i Tim nie zauważyli, że ciekawski mały berbeć prześliznął się między walizkami i złapał pilota, którego Ace położył na swojej skrzynce z narzędziami. Osiemnastomiesięczny chłopczyk nade wszystko uwielbiał naciskać guziczki.
Niech to piekło pochłonie- mruczała Fiona, wysiadając z samolotu. Miała już kaca kilka razy w życiu, głównie w czasie studiów, ale takiego jak dziś – jeszcze nigdy. Bolała ją nie tylko głowa, czuła nawet najdrobniejsze kosteczki w stopach. Zasnęła w samolocie i stewardesa musiała ją budzić, dlatego wysiadła ostatnia.
Zarzuciła sobie podręczną torbę podróżną na ramię, co spowodowało kolejny atak bólu. Ona i pozostałe członkinie Wielkiej Piątki, jak nazywały siebie w dzieciństwie, siedziały do drugiej nad ranem, zaśmiewając się ze wszystkiego, co im się przydarzyło w życiu, ze szczególnym uwzględnieniem rybackiej wyprawy Fiony.
– I to ty! – stwierdziła Jean. – Nie mogę sobie wyobrazić, jak sobie poradzisz, mając więcej niż trzy kilometry do manikiurzystki.
Jean była rzeźbiarką, więc miała zawsze zniszczone i podrapane dłonie. Ale cztery przyjaciółki wiedziały doskonale, że Jean nie musiała pracować na życie; miała pokaźny fundusz powierniczy.
Kiedy Fiona weszła do budynku lotniska, jaskrawe światło wpadające przez olbrzymie okna sprawiło, że zmrużyła oczy i zaczęła grzebać w torbie w poszukiwaniu przeciwsłonecznych okularów, które kupiła na lotnisku La-Guardia. W Nowym Jorku wydawały się jej tak ciemne, że sądziła, iż nic przez nie nie będzie widziała. Tutaj odnosiła wrażenie, że w ogóle nie są przyciemnione.
Powlokła się przez puste z pozoru lotnisko, a jej obolała głowa była wypełniona najczarniejszymi myślami. Jak zdoła przeżyć najbliższe trzy dni? Czy ten człowiek oczekuje, że będzie patroszyła ryby?
Kiedy weszła na ruchome schody zjeżdżające w dół do hali odbioru bagaży, zrobiło ule jej niedobrze. Szybko sięgnęła do torby po chusteczkę i przytknęła ją do ust. Dlaczego się tu znalazła i czego ten Roy Hudson od niej chce? I dlaczego koniecznie na Florydzie? A jeśli już Floryda, to czemu nie jakaś czysta, miła, prywatna plaża? Dlaczego uparł się przy wyprawie na bagna w poszukiwaniu…