– No, to mów, co się stało – spytała o wiele za głośno. – Innymi słowy, co cię do mnie sprowadza?
– Nie, nic się nie stało. Wszystko w normie – uspokoił ją. Pociągnął łyk herbaty, a po chwili dodał: – Pomyślałem po prostu, że skoro jestem w pobliżu, mógłbym do ciebie wpaść.
Holly zdobyła się na uśmiech.
– Co u Emily i Timmy’ego?
Oczy mu rozbłysły.
– Wszystko dobrze. Tylko się martwię.
– Czym?
– Właściwie to niczym. Po prostu dzieci ustawicznie przysparzają zmartwień. – Popatrzył jej prosto w oczy. – Pewnie się cieszysz, że nie będziesz musiała użerać się z dziećmi.
Zapadło milczenie. Holly siedziała jak sparaliżowana. Nie mogła uwierzyć, że brat miał czelność coś takiego powiedzieć.
– Znalazłaś już pracę? – spytał.
– Nie – odburknęła.
– A jak sobie radzisz finansowo? Jesteś na zasiłku dla bezrobotnych?
– Nie, Richard – odpowiedziała. – Dostaję wdowią rentę.
– Fajna sprawa, co?
– Nie powiedziałabym. To raczej przygnębiające. Atmosfera stała się napięta. Nagle Richard klepnął się w nogę.
– Muszę wracać do pracy – powiedział, wstając. – Miło cię było zobaczyć. Dziękuję za herbatę.
– Drobiazg. To ja dziękuję za storczyk – wycedziła Holly przez zaciśnięte zęby. Ruszył w kierunku samochodu.
Kiedy odjeżdżał, prychnęła pod nosem. Zawsze gotowało się w niej na jego widok. Ten facet jest chyba wyciosany z drewna.
Nazajutrz rano obudziła się w ubraniu. Przespała tak na łóżku całą noc. Wracała do starych nawyków. Wszystkie przejawy pozytywnego myślenia z ostatnich kilku tygodni jakby się ulotniły. Cholernie męczyło ją nieustanne silenie się na radość. Uszła z niej cała para. Czy to ważne, że dom nie jest posprzątany? Albo że nie myła się przez tydzień? Kogo to, do diabła, obchodzi? Telefon na stoliku zaczął wibrować, co oznaczało, że otrzymała wiadomość. Pochodziła od Sharon.
„Klub Diwa” tel. 36700700
Pomyśl. Karaoke to frajda,
skoro tak Ci radzi Gerry.
Najchętniej odpisałaby, że Gerry nie żyje. Ale odkąd zaczęła otwierać od niego listy, miała poczucie, że wyjechał raczej na wakacje. Postanowiła zadzwonić do klubu i zorientować się w sytuacji.
Wykręciła numer, odebrał męski głos. Nie wiedziała, co powiedzieć, szybko odłożyła słuchawkę. I widzisz? – skarciła się w duchu. Przecież to nie takie trudne.
Po chwili wybrała ponownie numer. Znów usłyszała w słuchawce: – „Klub Diwa”.
– Dzień dobry. Chciałam zapytać, czy urządzają państwo wieczory karaoke?
– Owszem, we wtorki.
– A czy… – Zawiesiła głos. – Moja koleżanka chciałaby u państwa zaśpiewać.
– Jak nazwisko?
Zamarła.
– Holly Kennedy.
– Konkursy karaoke odbywają się we wtorki. Co tydzień goście wybierają dwoje uczestników, a w finale śpiewa sześcioro. Ale zgłoszenia przyjmujemy na jakiś czas z góry. Proszę poradzić koleżance, żeby spróbowała ponownie przed Bożym Narodzeniem.
– Dobrze, dziękuję.
– Ale wie pani, nazwisko Holly Kennedy brzmi znajomo. Czy jest ona może siostrą Declana?
– Tak. Pan ją zna? – spytała wstrząśnięta Holly.
– Poznałem ją ostatnio przez jej brata.
Czy to możliwe, że Declan przedstawił jakąś dziewczynę jako swoją siostrę? Bezczelny gówniarz… Nie, niemożliwe.
– Czyżby Declan grał w „Klubie Diwa”?
– Nie, nie. Grał z zespołem w suterenie.
– A czy „Klub Diwa” mieści się w pabie „U Hogana”?
– Tak, na najwyższym piętrze. Może jednak powinienem bardziej się reklamować!
– Czy to znaczy, że rozmawiam z Danielem? – zawołała Holly i zaraz ugryzła się w język.
– Tak. A my się znamy?
– My akurat nie. Ale Holly wspominała mi o panu. – Urwała, bo zorientowała się, jak to brzmi. – Przelotnie. Mówiła, że przyniósł jej pan stołek.
Holly zaczęła bić delikatnie głową w ścianę. Daniel się roześmiał.
– Proszę jej przekazać, że gdyby chciała zaśpiewać w Boże Narodzenie, chętnie ją wpiszę. Nie uwierzy pani, ile mamy zgłoszeń.
– Coś podobnego – rzuciła bez przekonania. Czuła się jak idiotka.
– A mogę wiedzieć, z kim rozmawiam? Holly chodziła nerwowo po pokoju.
– Z Sharon.
– Mam pani numer w telefonie. Zadzwonię, gdyby ktoś się wycofał.
– Będę bardzo wdzięczna. Odłożył słuchawkę.
Zeskoczyła z łóżka, naciągnęła kołdrę na głowę, bo czuła, jak oblewa się rumieńcem wstydu. Zlekceważyła dzwonek telefonu i leżała skulona w pościeli, złorzecząc w duchu, że się tak wygłupiła. W końcu wygramoliła się z łóżka, nacisnęła guzik automatycznej sekretarki.
– Cześć, Sharon. Mówi Daniel z „Klubu Diwa”. Rozmawialiśmy przed chwilą. – Urwał. – Właśnie przejrzałem listę i najwyraźniej kilka miesięcy temu ktoś wpisał Holly Kennedy na listę, chyba że to jakaś dziwna zbieżność nazwisk. Oddzwoń, bo muszę to wyjaśnić. Dziękuję.
Holly siedziała na brzegu łóżka jak rażona piorunem.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Sharon i Holly spotkały się z Denise podczas przerwy obiadowej w kawiarni „U Bewleya” na Grafton Street. Często się tam umawiały i oglądały świat toczący się w dole. Sharon zawsze twierdziła, że to najlepsza witryna, bo daje widok z lotu ptaka na wszystkie jej ulubione sklepy.
– Nie wierzę, że Gerry to wszystko zorganizował! – wykrzyknęła Denise, kiedy ją wtajemniczyły. Odrzuciła długie kasztanowe włosy na ramiona. W błękitnych oczach błysnął entuzjazm.
– Zapowiada się fajna zabawa, co? – zawołała podniecona Sharon.
– O Boże. – Holly ogarnęło przerażenie na samą myśl o występie. – Mam gulę w gardle, ale muszę chyba spełnić wolę Gerry’ego.
– To się nazywa siła charakteru – pochwaliła Denise. – Co nam zaśpiewasz, Hol?
– Nie mam pojęcia. Dlatego zwołałam naradę.
– Dobra, czego aktualnie słuchasz? – spytała Denise.
– Ostatnio Westlife.
Spojrzała z nadzieją na koleżanki.
– W takim razie zaśpiewaj coś z ich repertuaru – zachęciła ją Sharon. – Przynajmniej tekst nie będzie ci obcy.
Sharon i Denise zaczęły chichotać jak nastolatki.
– Możesz sobie fałszować do woli… – wykrztusiła Sharon między kolejnymi atakami śmiechu.
– Przecież będziesz znała tekst! – dokończyła Denise.
Z początku Holly się naburmuszyła, ale na widok koleżanek trzymających się za brzuchy w histerycznym ataku śmiechu nie wytrzymała. Miały rację: słoń jej nadepnął na ucho i w ogóle nie umiała śpiewać. Nie ma mowy, żeby dobrała sobie piosenkę, która jej dobrze pójdzie. Denise spojrzała na zegarek i jęknęła, że musi wracać do pracy.
Po wyjściu od „Bewleya” skierowały się do sklepu z ubraniami, który prowadziła Denise. Po Grafton Street jak zwykle przewalały się tłumy. Na każdym rogu jakiś uliczny artysta usiłował przyciągnąć uwagę przechodniów. Kiedy mijały jednego z grajków, Denise i Sharon zaczęły tańczyć jakiś irlandzki taniec. Skrzypek puścił do nich oko, a one rzuciły mu do tweedowej czapki garść drobniaków.
– Żegnam, moje panie. Wy się możecie obijać, a ja muszę wracać do pracy – powiedziała Denise, otwierając na oścież drzwi swego sklepu. Na jej widok rozpierzchły się młode ekspedientki plotkujące przy ladzie. Natychmiast zaczęły poprawiać ubrania na wieszakach. Holly i Sharon zagryzały wargi, żeby się nie roześmiać. Pożegnały się i rozeszły do swoich samochodów.