Poul Anderson
Psychodrama
1
Jeśli chcemy zrozumieć, co się wydarzyło — co jest istotne, jeśli mamy uniknąć następnych, jeszcze gorszych tragedii w przyszłości — musimy zacząć od odrzucenia wszelkich oskarżeń. Nikt nie zaniedbał swych obowiązków; żadne działanie nie było bezsensowne. Kto mógł bowiem przewidzieć ostateczny wynik lub jego naturę, nim było za późno? Powinniśmy raczej wyrazić uznanie dla ducha, z jakim ci ludzie walczyli z nieszczęściem, najpierw we wnętrzu siebie, a potem na zewnątrz, gdy mieli już pewność. Jest faktem, że istnieją progi rzeczywistości,.oraz że to, co się znajduje za takim progiem, jest całkowicie odmienne od tego, co jest przed nim. Chronos pokonał daleko więcej niż otchłań Kosmosu: pokonał również próg ludzkiego doświadczenia.
— Lodowe Miasto znajduje się obecnie na horyzoncie — mówi Kendrick. Wieże miasta świecą niebieskim blaskiem. — Mój gryf rozpościera skrzydła do lotu. — Wiatr ze świstem przelatuje między wielkimi, tęczowymi płatami. Peleryna Kendricka spływa z jego ramion: powietrze kąsa przez pierścienie kolczugi i otacza go chłodem. — Pochylam się i rozglądam za tobą. — Włócznia w lewej ręce stanowi przeciwwagę; jej ostrze połyskuje blado księżycowym blaskiem, który Kowal Wayland zaklął w stali.
— Tak, widzę gryfa — mówi doń Ricia. — Wysoko i daleko, niczym kometę ponad murami otaczającymi podwórzec. Wybiegam spod portyku, by lepiej widzieć. Strażnik próbuje mnie zatrzymać, chwyta za rękaw, ale rozdzieram delikatny jak pajęczyna jedwab i pędzę na otwartą przestrzeń. — Zamek elfów kołysze się, jakby rzeźbiony lód przemieniał się w dym. Ricia woła żarliwie: — Czy to istotnie ty, ukochany?
— Zatrzymaj się! — ostrzega Alvarlan ze swej tajemnej jaskini oddalonej o dziesięć tysięcy mil. — Się ci myślą wieść, że jeśli Król poweźmie podejrzenia, iż oto nadlatuje pan Kendrick z Wysp, wyśle przeciwko niemu smoka albo przeniesie cię zaklęciem tam, skąd nie uda mi się ciebie uratować. Wracaj, księżniczko Maranoa. Udawaj, że uznałaś, iż to tylko orzeł nadlatuje. Rzucę czar prawdomówności na twoje słowa.
— Unoszę się wysoko — mówi Kendrick. — Jeżeli Król Elfów nie użyje szklanej kuli, nie pozna, że na grzbiecie tego zwierzęcia siedzi jeździec. Stąd będę obserwował miasto i zamek. — A potem? Tego nie wie. Wie jedynie, że musi ją uwolnić lub zginąć w tej wyprawie. Jak długo jeszcze to będzie trwało, ile jeszcze nocy księżniczka spędzi w objęciach Króla?
— Zdaje się, że mieliście szukać lapetusa — przerwał Mark Danzig.
Jego suchy ton poderwał trójkę pozostałych. Jean Broberg zaczerwieniła się z zakłopotania, Colin Scobie z irytacji, Luis Garcilaso wzruszył ramionami, uśmiechnął się i odwrócił wzrok ku konsoli pilota, przy której siedział przypięty pasami. Przez chwilę kabinę wypełniała cisza, cienie i promieniowanie płynące z Wszechświata.
Aby nie zakłócać obserwacji, wszystkie światła wyłączono z wyjątkiem kilku słabych światełek na aparaturze. Iluminatory od strony Słońca zasłonięte. W pozostałych tłoczyły się gwiazdy, tak liczne i jasne, że nieomal przesłaniały ciemność, w której tkwiły. Droga Mleczna była rzeką światła. Jeden z iluminatorów pokazywał Saturna w drugiej kwadrze, jego oświetloną bladozłotą część, opasaną bogatymi klejnotami pierścieni, a stronę nocną słabiutko odbijającą od obłoków światło gwiazd i księżyca. Saturn był mniej więcej tej samej wielkości, co Ziemia obserwowana z Księżyca.
Z przodu był lapetus. Okrążając go, statek wirował jednocześnie, by zachować stałe pole widzenia. Przeleciał linię świtu i po chwili znalazł się nad półkulą zwróconą ku Saturnowi. Pozostawił więc za sobą jałową, zrytą kraterami ziemię, a teraz miał w dole oświetlony Słońcem lądolód. Biel oślepiała, migotała iskrami i barwnymi strzępkami, strzelała w niebo fantastycznymi kształtami — cyrki, szczeliny, pieczary obramowane błękitem.
— Przepraszam — szepnęła Jean Broberg. — To zbyt piękne, niewiarygodnie piękne i… prawie zupełnie podobne do tego miejsca, w które przeniosła nas nasza grą… przez zaskoczenie…
— Hm! — mruknął Mark Danzig. — Dobrze wiedzieliście, czego tu się spodziewać, i dlatego sami sprawiliście, że gra przeniosła was w kierunku czegoś, co by te widoki przypominało. Nie starajcie się zaprzeczać; od ośmiu lat obserwuję te zagrywki.
Colin Scobie żachnął się gwałtownie. Obroty statku i jego przyciąganie były zbyt niewielkie, aby dać zauważalny ciężar, toteż gwałtowny ruch sprawił, że Scobie przeleciał w powietrzu przez kabinę i zatrzymał się dopiero na klamrze w pobliżu chemika.
— Czyli według ciebie Jean kłamie! — warknął.
Najczęściej Scobie zachowywał rubaszną pogodę ducha, totei teraz nagle wydał się groźny. Był to wielki, trzydziestoparoletni mężczyzna o włosach barwy piasku; kombinezon nie skrywał jego mięśni, a mars na twarzy jeszcze pogłębiał jej surowy wygląd.
— Proszę was! — wykrzyknęła Broberg. — Nie kłóć się, Colin.
Geolog obejrzał się na nią. Jean Broberg była szczupłą kobietą o delikatnych rysach. Przy jej czterdziestu dwu latach, mimo kuracji odmładzającej, czerwonobrązowe włosy opadające na ramiona tu i ówdzie połyskiwały bielą, a wokół wielkich szarych oczu pojawiły się zmarszczki.
— Mark ma rację — westchnęła. — Jesteśmy tu w celach naukowych, a nie po to, by śnić na jawie. — Wysunęła dłoń, by dotknąć ramienia Scobiego. Uśmiechnęła się z zawstydzeniem. — Wciąż czujesz w sobie osobowość Kendricka, prawda? Szlachetnego, opiekuńczego… — Zamilkła. W głosie pojawiły się tony takie same, jak u Ricii. Zakryła usta i znowu poczerwieniała. Od powieki oderwała się łza i odleciała połyskując, unoszona prądem powietrza.
Zmusiła się do śmiechu. — Ale ja jestem jedynie fizykiem o nazwisku Broberg, mój mąż, astronom, ma na imię Tom, a dzieci to Johnnie i Billy.
Jej wzrok powędrował ku Saturnowi, jakby szukając statku, w którym czekała jej rodzina. Może by go i dostrzegła, jako gwiazdę poruszającą się wśród gwiazd za pomocą żagla słonecznego. Jednakże żagiel był teraz zwinięty, gołym okiem zaś nie było widać nawet tak potężnego kadłuba, jaki miał Chronos, dzieliły ich bowiem miliony kilometrów.
— A cóż w tym złego — zapytał Luis Garcilaso ze swego fotela pilota — jeśli będziemy ciągnąć naszą maleńką commedia dell’arte? — Jego arizoński akcent był przyjemny dla ucha. — Lądujemy dopiero za jakiś czas, a póki co, tyra za nas pilot automatyczny. — Garcilaso był niewysoki, śniady, zwinny; nie przekroczył jeszcze trzydziestki.
Danzig skrzywił się niezadowolony. Był już po sześćdziesiątce, ale dzięki swoim zwyczajom oraz kuracjom odmładzającym zachowywał sprężyste ruchy i szczupłą sylwetkę; mógł śmiać się ze zmarszczek i łysienia. Teraz jednak śmiech odłożył na później.
— Naprawdę nie wiecie, o co chodzi? — Jego haczykowaty nos mierzył prosto w ekran skanera, pokazujący powiększenie obrazu księżyca. — Boże Wszechmocny! Mamy oto wylądować na nowym świecie — maleńkim, ale jednak świecie i dziwnym tak bardzo, że nie możemy nawet zgadnąć jak. Nikt tu jeszcze nie był, prócz jednego przelatującego próbnika bez załogi i jednego automatycznego ładownika, który wkrótce przestał nadawać. Nie możemy polegać jedynie na kamerach i miernikach. Musimy korzystać również z oczu i mózgów. — Zwrócił się do Scobiego. — Ty powinieneś to czuć w kościach, nawet jeśli inni tego nie rozumieją. Pracowałeś zarówno na Lunie, jak i na Ziemi. Pomimo uczestniczenia w powstaniu tych wszystkich osad, pomimo wielu badań nigdy nie spotkała cię żadna przykra niespodzianka?