Выбрать главу

— Nie mogę — odpowiada Aharlan. — Błędne zaklęcie oplotło moją duszę dymnymi mackami.

— Wiem, gdzie znajduje się sztylet ognisty — mówi Ricia. — Spróbuję go wykraść.

Broberg ruszyła przed siebie, jakby chcąc zejść w głąb krateru. Spod podeszew jej butów posypały się drobne ziarenka lodu. Łatwo mogła stracić oparcie i ześliznąć się w dół.

— Nie, zaczekaj! — krzyczy do niej Kendrick. — Nie rna potrzeby. Ostrze mojej włóczni jest ze stopu księżycowego. Może przeciąć…

Lodowiec zadygotał. Krawędź pękła i usunęła się w dół. Część, na której stali, oderwała się i potoczyła w głąb misy. Za nią pomknęła lawina. Wyrzucone w górę kryształy pochwyciły światło słoneczne, zabłysły rozszcze­pionym blaskiem, wyzywając gwiazdy na świetlny pojedynek, następnie powoli opadły i znieruchomiały.

Nie licząc fali sejsmicznej, przechodzącej przez ciała stałe, wszystko stało się w absolutnej ciszy Kosmosu.

Powoli, z każdym nowym uderzeniem serca, Scobie powracał do zmysłów. Stwierdził, że jest uwięziony, obezwładniony w ciemnościach i bólu. Skafander uratował i nadal ratował mu życie. Został ogłuszony, ale uniknął poważniej­szych obrażeń. Jednak każdy oddech sprawiał mu nieznośny ból. Wyglądało na to, że ma złamane żebro lub dwa w lewym boku; potworne uderzenie musiało wgiąć metal skafandra. A uwolnienie się spod masy lodu przekracza­ło jego siły.

— Halo — wykrztusił. — Czy ktoś mnie słyszy? — Jedyną odpowiedzią było tętno jego krwi. Jeśli radio nadal pracowało — a powinno, skoro wbudowane zostało w skafander — otaczająca go masa ekranowała fale.

Niezależnie od tego wysysała z niego ciepło w nieznanym, ale przerażają­cym tempie. Zimna nie odczuwał, układ elektryczny skafandra czerpał bowiem energię z baterii tak szybko, jak było trzeba, by utrzymać go w cieple i oczyszczać chemicznie powietrze. Normalnie tracił ciepło w czasie powolne­go procesu radiacji — i niewielką ilość poprzez podeszwy butów pokryte pianką winylową — ale teraz wydatkowanie było znacznie większe. Obecnie ciepło uciekało każdym centymetrem kwadratowym skafandra. W wyposaże­niu na plecach miał zapasową baterię, ale nie mógł się do niej dostać.

Chyba że… Chrapliwie zachichotał. Napinając mięśnie poczuł, że otaczający go lód nieco ustępuje pod naciskiem nóg i ramion. A jego hełm tętnił lekko szumem, bulgotem. Nie wodny lód go więc uwięził, ale coś o znacznie niższej temperaturze zamarzania. Topiło ten lód, powodowało sublimację, robiąc sobie miejsce.

Jeśli będzie leżał nieruchomo, osunie się głębiej, a zamarzanie nad nim przesunie się w dół i zamknie go w lodowym grobie. Może spowoduje powstanie nowych, wspaniałych formacji, ale sam ich nie zobaczy. Musi więc wykorzystać tę niewielką możliwość, która mu pozostała, by przesuwać się w górę, drapać się, zdobywać zaczepienie o substancje, które jeszcze się nie stopiły, wygrzebywać się do gwiazd.

Zaczął.

Wkrótce targnął nim ból, oddech rwał się wychodząc i wchodząc do płonących płuc; siły opuszczały go, ustępując miejsca drżeniu i nie mógł już stwierdzić, czy się wznosi, czy też może osuwa się w głąb. Oślepiony, na wpół uduszony, Scobie zakrzywił palce na kształt krecich łan, i kopał.

Cierpienie stało się nie do zniesienia. Uciekł od niego…

Gdy potężne zaklęcia zawiodły, Król Elfów zburzył swe straszliwe wieże. Jeśli duch Alvarlana powróciłby do jego ciała, czarodziej będzie rozważał to, co widział, i zrozumie, co to oznacza, a owa wiedza da śmiertelnym potężną moc przeciwko Krainie Elfów. Zbudziwszy się, Król ujrzał w szklanej kuli, jak Kendrick już nieomal wypelnił to, co zamierzał. Brakło czasu na coś więcej poza zdjęciem uroku utrzymującego mury Sali Balowej. Zbudowano je głównie z mgieł i światła gwiazd, ale też i z odpowiedniej ilości kamiennych bloków wykutych po chłodnej stronie Ginnungagap, by padając na ziemię mogły zmiażdżyć rycerza. Ricia też zginie; lotny umysł Króla natychmiast pożałował tego. Niemniej jednak właściwe słowa zostały wypowiedziane.

Król nie pojmował, ile mąk potrafi znieść ciało i kość człowieka. Pan Kendrick oswobodzą się z rumowiska, by odszukać i uratować swą damę. Nim do tego dojdzie, pokrzepia się myślami o swych przygodach w przeszłości i tych, które dopiero nadejdą…

…i nagle ślepota ustąpiła, a przed oczyma pojawił się Saturn otoczony pierścieniami.

Scobie padł przodem na powierzchnię lodu i leżał dygocąc. Musi się podnieść mimo protestu obolałego ciała, jeśli nie chce wytopić sobie następnego grobu. Chwiejąc się wstał i potoczył wzrokiem dookoła.

Z dotychczasowych struktur pozostały jedynie niewielkie występy i pę­knięcia. Prawie na całej swej powierzchni krater jaśniał gładką bielą. Brak cieni powodował, że trudno było ocenić jego głębokość, ale według Scobiego wynosiła ona około siedemdziesięciu pięciu metrów. I pustka, całkowita pustka.

— Mark, słyszysz mnie? — zawołał.

— To ty, Colin? — zadźwięczało w słuchawkach. — Co się stało, na litość? Usłyszałem twój okrzyk, a potem zobaczyłem, jak chmura się unosi i opada… i nic więcej przez ponad godzinę. Nic ci się nie stało?

— Raczej nie. Nie widzę ani Jean, ani Luisa. Zaskoczyła nas lawina, która nas przykryła. Zaczekaj, poszukam ich.

Gdy Scobie stał wyprostowany, żebra mniej go bolały. Zachowując ostrożność, mógł się poruszać całkiem swobodnie. W zestawie aptecznym miał dwa rodzaje środków znieczulających, oba równie nieprzydatne, jeden bowiem był /byt słaby, by dać zauważalną ulgę, drugi zaś tak mocny, że zupełnie by go oszołomił. Chodząc w różne strony wkrótce znalazł to, czego szukał: lekkie zagłębienie w naniesionym niby-śniegu, skąd wydobywały się pęcherzyki, jakby coś się pod spodem gotowało.

Obowiązkowe wyposażenie obejmowało również łopatkę saperską. Scobie zaczai kopać, nie zważając na ból. Wkrótce odsłonił hełm; w środku zobaczył głowę Broberg. Ona też się starała odgrzebać.

— Jean!

— Kendrick! — Oswobodziła się do końca i przywarli do siebie poprzez skafandry. — Och, Colin…

— Jak się czujesz? — zdołał wydobyć z siebie.

— Żyję — odparła. — Żadnych poważniejszych obrażeń, tak mi się wydaje. To tylko dzięki małej grawitacji… — A ty? A Luis? — Pod nosem miała strużkę zakrzepłej krwi, a ślad uderzenia na czole nabierał barwy purpurowej, ale stała pewnie i mówiła wyraźnie.

— Mogę się poruszać. Luisa jeszcze nie znalazłem. Pomóż mi szukać. Najpierw jednak sprawdzimy nasz sprzęt.

Otuliła się ramionami, jakby to mogło w czymś pomóc.

— Zimno mi — przyznała.

Scobie wskazał światełko alarmowe.

— Nic dziwnego. Twojej baterii zostało tylko kilka ergów; moja też zresztą nie jest w lepszym stanie. Zmieniajmy.

Nie tracili czasu na zdejmowanie plecaków, ale wyjęli nowe ogniwa sobie nawzajem. Odrzuciwszy zużyte na powierzchnię lodu, która natychmiast zagłębiła się pod nimi parując, po czym z powrotem zamarzła, włączyli nowe baterie do układów swoich skafandrów.

— Przykręć trochę termostat — poradził Scobie. — Nieprędko znajdziemy schronienie. W ruchu nie zmarzniemy.

— Ale za to potrzebna będzie szybsza regeneracja powietrza — przypo­mniała Broberg.

— Owszem. Ale przynajmniej na razie możemy trochę oszczędzić baterii. No dobrze, szukajmy teraz w skafandrach jakichś naprężeń, miejsc, gdzie może nastąpić przebicie, wszelkich uszkodzeń i utraconego sprzętu. I szybko, Luis nadal jest pod spodem.