Выбрать главу

Rozpostarli poduszki z gąbki i usiedli. Po chwili, w czasie której patrzyli tylko przed siebie, Broberg odezwała się.

— Idę ku potokowi — mówi Ricia. — Szemrze pod łukami zielonych, konarów. Między nimi przeciska się światło skrzące się na powierzchni wody. Przyklękam i piję. Woda jest chłodna, czysta, słodka. Gdy unoszę wzrok, widzę postać młodej kobiety, nagiej, której pukle włosów mają barwę liści. To nimfa wodna. Uśmiecha się.

— Tak, ja też ją widzę — włacza się Kendrick. — Zbliżam się ostrożnie, by jej nie przestraszyć. Pyta nas o imiona i cel podróży. Wyjaśniamy, że zgubiliśmy drogę. Mówi nam, gdzie znaleźć wyrocznię, która może udzielić rady.

Wyruszają, by odnaleźć wyrocznię.

* * *

Ciało ludzkie nie może wiecznie odkładać snu na potem.

— Krzyknij na nas za godzinę, dobrze, Mark? — poprosił Scobie.

— Jasne — odparł Danzig. — Ale czy to wystarczy?

— Tylko na tyle możemy sobie pozwolić po tych wszystkich niepowodze­niach. Przeszliśmy mniej niż jedną trzecią drogi.

— To, że do was nie mówiłem — powiedział powoli Danzig — to nie dlatego, że byłem bardzo zajęty pracą, chociaż byłem. Po prostu zdawało mi się, że sami macie dość na głowie i bez mojego wtrącania się. Jednakże… czy sądzicie, że mądrze robicie oddając się w ten sposób fantazjom?

Rumieniec wpełzł na policzki Broberg i spłynął ku jej piersiom.

— Słuchałeś, Mark?

— No… tak, oczywiście. Przecież mogło się wam coś nagle przydarzyć…

— Czemu? A gdyby nawet, to co byś zrobił? Gra to sprawa osobista.

— No tak, tak…

Ricia i Kendrick kochali się, gdy tylko mieli ku temu okazję. Nie padło przy tym wiele słów, ale były one często namiętne.

— Włączymy się, gdy będziemy ciebie potrzebować, tak jak w tym przypadku, przy budzeniu — ucięła Broberg. — A poza tym przerwiemy kontakt.

— Ale… Ja przecież nie chciałem

— Wiem o tym — westchnął Scobie. — Fajny z ciebie facet, a my z pewno­ścią jesteśmy przewrażliwieni. Ale tak musi być. Zawołaj nas za godzinę, tak jak powiedziałem.

W głębi groty Węży ca kołysze się na tronie w takt słów proroczej opowieści. Z tego, co Ricia i Kendrick mogą zrozumieć, to nakazuje im udać się na zachód, Szlakiem Jelenia, aż napotkają jednookiego człowieka o siwej brodzie, który wskaże im dalszy kierunek; muszą jednak być ostrożni w jego obecności, łatwo bowiem go rozgniewać. Usłuchawszy słów wyroczni, oboje oddalają się. U wyjścia dają ofiarę, którą przynieśli. Ponieważ mają ze sobą niewiele poza odzieniem i orężem, księżniczka składa świątyni w ofierze swe złociste pukle. Rycerz twierdzi, że nawet z krótkimi włosami Ricia jest wciąż piękna.

— Hej, hopla! Łatwo nam poszło te dwadzieścia metrów — powiedział Scobie, jednak głosem otępiałym ze znużenia.

Początek drogi przez krainę N arce jest czystą rozkoszą.

Jego późniejsze przekleństwo nie było ani trochę bardziej żywsze.

— Chyba kolejny ślepy zaułek.

Starzec w błękitnej opończy i szerokim kapeluszu zaiste rozgniewał się, gdy Ricia odmówiła mu swych łask, a włócznia Kendricka powstrzymała go przed dalszymi próbami. Udał, że szuka zgody i wskazał im dalszą drogę. Lecz na jej krańcu wędrowcy napotykają trolle. Udaje im się umknąć i wycofują się.

— Mózg mi pływa w bagnie, we mgle — jęknął Scobie. — A i złamane żebro raczej przeszkadza. Jeśli się jeszcze trochę nie prześpię, nadal będę wybierał fałszywą drogę, aż czas się nam skończy.

— Ależ oczywiście, Colin — odezwała się Broberg. — Będę czuwać i obudzę cię za godzinę.

— Co takiego? — spytał zdziwiony mimo znużenia. — A czemu ty też się nie prześpisz, Mark nas obudzi, tak jak poprzednio?

Skrzywiła się.

— Nie warto go niepokoić. Jestem zmęczona, owszem, ale nie senna. Brakło mu i przytomności, i siły, by się spierać.

— Dobrze — powiedział, rozciągnął na lodzie materac izolujący i stoczył się w nieświadomość.

Broberg ułożyła się obok niego. Byli w połowie drogi do krawędzi, ale trwało to z przerwami więcej niż dwadzieścia godzin, a szło im coraz trudniej i było bardziej niebezpieczne, choćby dlatego, że mieli coraz mniej sił i przy­tomności umysłu. Jeśli w ogóle dotrą do szczytu i dostrzegą sygnał Danziga, zostanie im jeszcze parę godzin marszu na obolałych nogach, nim znajdą się w schronieniu.

Saturn, Słońce, gwiazdy prześwitywały przez witryl. Broberg uśmiechnęła się, patrząc na twarz Scobiego. Ani trochę w nim z urody greckiego boga, a pot, brud, zarost, liczne oznaki wyczerpania jeszcze mniej go przypominały, ale… szczerze mówiąc ona też zbytnio się teraz nie nadawała na konkurs piękności.

Księżniczka Ricia siedzi u boku swego rycerza, który zapadł w sen w chacie karła, i przebiera palcami po strunach harfy, której jej użyczyl ów karzel, nim udal się do pracy w kopalni. Ricia śpiewa kołysankę, by osłodzić sen Kendrickia. Gdy śpiew dobiega końca, dotyka ustami jego ust, po czym zapada w taki sam łagodny sen.

Scobie budził się powoli.

— Ricia, kochanie — szepce Kendrick i szuka jej dotykiem. Zbudzi ją pocałunkami…

Uniósł się niezgrabnie.

— O, do diabła!

Leżała bez ruchu. Słyszał przez radio jej oddech, nim uderzenia jego tętna oddech ten stłumiły. Słońce świeciło znacznie dalej; widać było wyraźnie, że się przesunęło, zaś sierp Saturna znacznie schudł, do tego stopnia, że na końcach pojawiły się ostre rogi. Wytężył oczy, by spojrzeć na zegarek na lewym przegubie.

— Dziesięć godzin! — zakrztusił się.

Ukląkł i potrząsnął kobietą.

— Zbudź się, na litość boską!

Rzęsy jej zatrzepotały. Gdy ujrzała na jego twarzy przerażenie, natychmiast opadła z niej senność.

— Och, nie — odezwała się. — Proszę, nie.

Scobie z trudem wyprostował się i połączył ze statkiem.

— Mark, słyszysz mnie?

— Colin! — wykrzyknął Danzig. — Dzięki Bogu! Wychodziłem z siebie ze zdenerwowania.

— Będziesz się dalej denerwował, kochany. Właśnie obudziliśmy się z dziesięciogodzinnego snu.

— Co takiego? Ile przedtem pokonaliście?

— Weszliśmy gdzieś na czterdzieści metrów. Droga przed nami wygląda na trudniejszą niż ta, którą dotąd przebyliśmy. Boję się, że nic z tego nie będzie.

— Nie mów tego, Colin — rzekł błagalnie Danzig.

— To moja wina — stwierdziła Broberg.

Stała sztywno, z zaciśniętymi pięściami i nieruchomą twarzą. Głos miała spokojny.

— On był zmęczony, musiał się przespać. Miałam go obudzić, ale sama zasnęłam.

— Nie twoja wina, Jean… — zaczął Scobie.

— Tak, moja — przerwała mu. — Może uda mi się to naprawić. Weź moją baterię. W ten sposób nie będę mogła ci pomóc kopać, ale może przeżyjesz i dotrzesz do statku.

Schwycił ją za ręce. Pięści nie rozwarły się.

— Jeśli myślisz, że ja… że ja mógłbym to zrobić…

— Jeśli tego nie zrobisz, to koniec z nami obojgiem — odrzekła nieustępliwie. — Wolę odejść z czystym sumieniem.

— A co z moim sumieniem? — wykrzyknął. Opanowując się zwilżył wargi i mówił dalej szybko: — Poza tym nie można się obarczać winą. Senność cię zwyciężyła. Gdybym się nad tym dobrze zastanowił, wiedziałbym, że tak się skończy i połączyłbym się z Markiem. A to, że tobie to też nie przyszło do głowy, dowodzi, jak bardzo i tobie brakowało snu. I… na ciebie czeka Tom i dzieci. Weź moją baterię. — Zamilkł na chwilę. — I błogosławieństwo na drogę.