Выбрать главу

— Lodowe Miasto — szepnęła.

— Czary — odezwał się równie cicho Garcilaso. — Moja dusza mogłaby się tu zagubić na zawsze, wędrując. I nie wiem, czy miałbym jej to za złe. Moja jaskinia to nic wobec tego, nic…

— Chwileczkę! — rzucił Danzig, pełen obaw.

— O, tak. Uprzejmie prosi się o poskromienie wyobraźni. — Choć Scobie szybko potrafił zdobywać się na trzeźwe słowa, w jego ustach brzmiały one bardziej sucho, niż było to konieczne. — Wiemy z informacji przekazanych przez próbniki, że ta skarpa, hm, przypomina trochę Wielki Kanion. Jasne, że jest o wiele wspanialsza, niż to sobie mogliśmy wyobrazić, co, moim zdaniem, dalej pozostaje tajemnicą. — Zwrócił się do Jean. — Ja nigdy nie widziałem lodu czy śniegu o takich kształtach, a ty? Mówiłaś coś, że gdy byłaś mała i mieszkałaś w Kanadzie, często oglądałaś góry i krajobraz zimowy. Fizyczka potrząsnęła głową.

— Nie. Nigdy. To nie wydaje się możliwe. Co mogło być przyczyną takiego ukształtowania? Tu nie ma działania czynników atmosferycznych… a może jest?

— Może to samo zjawisko spowodowało ogołocenie jednej półkuli? — podsunął Danzig.

— Albo pokrycie drugiej — odparł Scobie. — Ciało astronomiczne o śre­dnicy tysiąca siedmiuset kilometrów nie powinno mieć warstwy gazowej nawet w postaci lodu. Chyba że jest to kula całkowicie zbudowana z lodu jak kometa. A wiemy, że tak nie jest.

Jak gdyby chcąc poprzeć swoje słowa doświadczeniem, z pobliskiego stojaka z narzędziami zdjął kombinerki, upuścił je i ponownie pochwycił, gdy wolno opadały w dół. Przy swej masie dziewięćdziesięciu kilogramów Scobie ważył tu około siedmiu. A więc księżyc musiał się składać głównie ze skał.

Garcilaso zaczął okazywać niecierpliwość.

— Dajmy spokój znanym faktom i teoriom, a zacznijmy szukać odpowie­dzi.

— Tak, wyjdźmy. Tam — powiedziała w uniesieniu Jean Broberg.

— Zaraz, zaraz — zaprotestował Danzig, gdy Garcilaso i Scobie przyta­knęli jej entuzjastycznie. — Chyba nie mówicie tego poważnie. Ostrożność, krok za krokiem…

— Nie, tu jest zbyt cudownie na ostrożność — głos Broberg drżał.

— Tak, do diabła z leniuchowaniem — powiedział Garcilaso. — Już powinniśmy przeprowadzić choć wstępny zwiad. Zmarszczki na twarzy Danziga pogłębiły się.

— Masz na myśli siebie, Luis? Ale jesteś przecież naszym pilotem!

— Po wylądowaniu jestem dla was, uczonych, głównym asystentem, naczelnym kucharzem i chłopcem na posyłki. Czy myślisz, że będę tu się nudził, gdy widzę coś takiego do zbadania? — Garcilaso opanował głos. — Poza tym, gdyby mi się coś stało, każdy z was potrafi wrócić przy niewielkim naprowadzeniu z Chronosa i automatycznym dokowaniu.

— To ma sens, Mark — przekonywał Scobie. — Jasne, że niezbyt zgodne z instrukcją, ale to instrukcje są dla nas, a nie na odwrót. Niewielka odległość, niskie ciążenie, a poza tym będziemy uważać na niebezpieczeństwa. Chodzi o to, że dopóki nie wiemy, co to za lód, nie będziemy też mieli pojęcia, czego tu szukać w okolicy. Nie, wyskoczymy tylko na chwileczkę. Kiedy wrócimy, wówczas zaczniemy planować.

Danzig zesztywniał.

— Chciałbym wam przypomnieć, że jeśli coś się stanie, pomoc przyjdzie dopiero za co najmniej sto godzin. Statek pomocniczy, taki jak nasz, nie może lecieć szybciej, jeśli ma mu starczyć paliwa na powrót, a większe jednostki z okolic Saturna i Tytana są jeszcze dalej.

Scobie aż poczerwieniał, urażony przypuszczeniem, jakie brzmiało w sło­wach Marka.

— A ja chciałbym ci przypomnieć, że na lądzie to ja dowodzę! Twierdzę, że bliski zwiad jest bezpieczny i pożądany. Możesz zostać, jeśli chcesz. Właściwie to musisz: instrukcja słusznie stwierdza, że w statku musi zawsze ktoś być.

Danzig przyglądał mu się przez kilka sekund, zanim mruknął:

— Luis jednak wychodzi, tak?

— Tak! — wykrzyknął Garcilaso tak głośno, że ściany kabiny zadzwoniły

Broberg poklepała Danziga po opuszczonej bezwładnie dłoni.

— Wszystko będzie dobrze, Mark — powiedziała łagodnie. — Przyniesiemy ci próbki do badań. A potem wcale się nie zdziwię, jeśli to ty będziesz miał najlepsze koncepcje co do dalszego postępowania. / Potrząsnął głową. Nagle ogarnęło go zmęczenie.

— Nie — odparł beznamiętnym głosem — to się nie zdarzy. Widzisz, jestem tylko tępym chemikiem zatrudnionym w przemyśle, któremu wydawa­ło się, że ta wyprawa da szansę ciekawych badań. Przez całą drogę zajmowałem sobie czas zwykłymi sprawami, a w tym, jak. pamiętasz, dwoma wynalazkami, których nigdy przedtem nie miałem czasu dokończyć. Wy troje jesteście młodsi, bardziej romantyczni…

— E tam, przestań, Mark — Scobie próbował się roześmiać. — Może Jean i Luis trochę są tacy, ale ja jestem tak baśniowy jak talerz zupy.

— Grałeś w to rok po roku, aż w końcu gra tobą zawładnęła. I teraz też tobą rządzi, choćbyś nie wiem jak starał się uzasadnić swoje postępowa nie. — Spojrzenie Danziga utkwione w geologu, który był jego przyjacielem, straciło swe poprzednie wyzwanie i stało się smutne. — Przypomnij sobie Delię Ames.

Scobie najeżył się.

— O co chodzi? Sprawa dotyczyła tylko jej i mnie i nikogo więcej.

— Tylko że później wypłakała się na ramieniu Rachel, a Rachel nie ma przede mną tajemnic. Nie bój się, nikomu nie powiem. W każdym razie Delia jakoś to przeżyła. Ale gdybyś popatrzył na to wszystko obiektywnie, wiedziałbyś, co ci się przydarzyło już trzy lata temu.

Scobie zacisnął zęby. Danzig uśmiechnął się kącikiem ust.

— Nie, widzę, że to niemożliwe — mówił dalej. — Przyznaję, że ja też nie miałem do dzisiaj pojęcia, jak daleko posunął się ten proces. Przynajmniej póki będziecie na zewnątrz, trzymajcie swoje fantazje w ukryciu, dobrze? Ale czy potraficie?

W ciągu pięciu lat podróży kwatera Scobiego stała się w szczególny sposób jego własnością — może nawet więcej niż u innych, ponieważ on sam pozostał kawalerem, a rzadko która kobieta mieszkała u niego dłużej niż kilka okresów nocnych naraz. Większość umeblowania wykonał sam; agrosekcje Chronosa dostarczały drewna, skóry, włókna równie regularnie jak pożywienia i świe­żego powietrza. Wykonane przezeń sprzęty były masywne i miały archaiczne rzeźbione zdobienia. Czytał głównie za pomocą ekranu tylko to, co przeka­zywały banki danych, ale na jednej z półek stało kilka starych książek: ballady z pogranicza Childe’a, osiemnastowieczna Biblia rodzinna (mimo że Scobie był agnostykiem), egzemplarz Mechanizmów wolności, cały w strzępach, ale z zachowaną dedykacją autora, a także inne cenne drobiazgi. Nad nimi stał model żaglowca, w którym Scobie pływał po wodach północnej Europy, oraz nagroda zdobyta w meczu piłki ręcznej na pokładzie Chronosa. Na grodziach wisiał jego sprzęt do szermierki i liczne zdjęcia — rodziców i rodzeństwa, dzikich terenów, które przemierzał na Ziemi, zamków, gór i wrzosowisk w Szkocji, gdzie też często bywał, kolegów z ekipy geologicznej na Lunie, Tomasza Jeffersona oraz wyimaginowany portret Roberta I, króla Szkocji.

Jednak podczas pewnego okresu dziennego siedział przed teleekranem, przy przyćmionych światłach, aby lepiej delektować się obrazem. Trwały właśnie wspólne ćwiczenia jednostek pomocniczych i kilka osób z załogi skorzystało z tej okazji, by transmitować wszystko, co widzą.