Выбрать главу

A widok był wspaniały. Rozgwieżdżony Kosmos tworzył czarę, na dnie której spoczywał Chronos. Dwa olbrzymie, majestatycznie obracające się w przeciwnych kierunkach cylindry, cały kompleks połączeń, iluminatorów, śluz, osłon, kolektorów, nadajników, doków — wszystko wydawało się z od­ległości kilkuset kilometrów jakąś po japońsku misterną zabawką. Większą część ekranu wypełniał żagiel solarny, niczym obracający się złocisty krąg słoneczny; a jednak z dala można było dostrzec również jego pajęczynową misterność, rozległe i subtelne krzywizny, nawet cienkość babiego lata. Twór większy niż piramidy egipskie, precyzyjniejszy niż wymodelowany chromosom — Chronos podążał ku Saturnowi, który stał się już drugim po Słońcu najjaśniejszym punktem na firmamencie.

Gong u drzwi wyrwał Scobiego z oczarowania. Podniósł się i ruszył ku drzwiom, po drodze silnie uderzając się palcem u nogi o podstawę stołu. Zawiniła tu siła Coriolisa; niewielka, w przypadku gdy kadłubowi statku o tych rozmiarach nadawano ruch obrotowy, by osiągnąć efekt 1 G, więc już dawno się do niej przyzwyczaił. Czasem jednak tak go coś zajmowało, że powracały ziemskie nawyki. Złajał się w myślach za swe roztargnienie, bez złości, bo oczekiwał miłych chwil.

Kiedy otworzył drzwi, Delia Ames weszła, nie czekając. Natychmiast zamknęła drzwi za sobą i stanęła opierając się o nie. Była to wysoka blondynka, która pracowała w dziale konserwacji urządzeń elektronicznych, a poza tym miała wiele zajęć dodatkowych.

— Hej! — zawołał Scobie. — Co się stało? Wyglądasz jak… — spróbował być dowcipny — jak coś, czego mój kot nie wziąłby w łapy, gdyby na pokładzie były jakieś myszy czy wyrzucone na brzeg ryby.

Zaczerpnęła oddechu. Jej australijski akcent pogłębił się tak bardzo, że miał kłopoty ze zrozumieniem. — Ja… dzisiaj… przypadkiem usiadłam w kawiarni przy jednym stoliku z George’em Hardingiem…

Scobie poczuł się nieswojo. Harding pracował razem z Delią, ale o wiele więcej wspólnego miał z nim. W grupie, do której obaj należeli, Harding tak samo jak on grał jedną z mniej lub bardziej wiodących ról — N’kumy, Pogromcy Lwów.

— Co się stało? — spytał Scobie.

W jej oczach ujrzał nieszczęście.

— On powiedział… że ty i on, i cała reszta… że weźmiecie razem najbliższy urlop… aby bez przeszkód ciągnąć ten… ten wasz cholerny wygłup.

— No… tak. Prace nad nowym parkiem w Prawym Kadłubie zostaną zawieszone do czasu, gdy odzyskamy dość metalu na rury do wody. Nie będzie tam nikogo, więc moi załatwili sobie możliwość spędzenia tam około tygodnia.

— Ale przecież wybieraliśmy się nad jezioro Armstrong!

— No, zaraz, był to tylko luźny projekt, żaden konkretny plan, a to taka niezwykła okazja… Może później, kochanie. Przepraszam. — Ujął jej dłonie. Były zimne. Zdobył się na uśmiech. — No, dobrze już, przecież mieliśmy sobie zrobić uroczystą kolację, a potem spędzić, powiedzmy, spokojny wieczór w domu. Ale na początek ten przewspaniały widok na ekranie…

Wyrwała mu się. Zdawało się, że ten gest ją uspokoił.

— Nie, dziękuję — odparła martwym głosem. — Nid ma mowy, skoro wolisz być z tą Broberg. Wpadłam tylko, by ci osobiście powiedzieć, że usuwam się wam z drogi.

— Co takiego? — Zrobił krok w tył. — O czym ty mówisz, do jasnej cholery?

— Dobrze wiesz o czym.

— Nie wiem! Ona, ja, ona ma męża, dwoje dzieci, jest starsza ode mnie, jesteśmy zaprzyjaźnieni, jasne, ale nigdy między nami nie było nic, czego nie można robić otwarcie i bez skrępowania… — Przełknął ślinę. — Chyba nie myślisz, że się w niej zakochałem?

Delia Ames odwróciła wzrok. Nerwowo splatała palce.

— Nie mam zamiaru być tylko twoją zabawką, Colin. Tego masz aż za dużo. Ja myślałam… ale myliłam się i chcę się wycofać, póki nie straciłam zbyt wiele.

— Ale… Dee, przysięgam ci, że to nie z powodu kogoś innego i przysięgam, przysięgam ci, że nie jesteś dla mnie tylko partnerką do łóżka, że wiele dla mnie znaczysz… — Stała milcząca, nieobecna, Scobie przygryzł wargi, nim mógł wydusić z siebie: — No dobrze, przyznaję, głównym powodem, dla którego zgłosiłem się na tę wyprawę, był nieszczęśliwy romans na Ziemi. Nie to, żeby ta praca tutaj mnie nie interesowała, ale zdałem sobie sprawę, ile życia mnie tamto kosztowało. Ty, bardziej niż jakakolwiek inna kobieta, Dee, sprawiłaś, że jest mi teraz o wiele lepiej.

Skrzywiła się.

— Ale jeszcze bardziej sprawiła to twoja psychodrama, co?

— No, nie możesz myśleć, że gra stała się moją obsesją. To nieprawda. To fajna zabawa i… no, może „zabawa” to zbyt słabe określenie… ale w każdym razie chodzi o to, że zbiera się parę osób dość regularnie i w coś grają. To tak A jak moja szermierka, klub szachowy czy cokolwiek.

Rozprostowała ramiona.

— W takim razie — odezwała się — czy odwołasz tamtą grę i pojedziesz ze mną na urlop?

— Ja… ja nie mogę tego zrobić. Nie na tym etapie. Kendrick nie znajduje się na uboczu głównego toku wydarzeń, ale jest ściśle związany z innymi. Jeśli nie przyjdę, pozostałym popsuje to grę.

Jej wzrok spoczywał na nim nieruchomo.

— Dobrze. Słowo to słowo, to zawsze zrozumiem. Ale później… Nie bój się, nie chcę cię zapędzić w pułapkę. To by się na nic nie zdało, prawda? Jeśli, jednak mimo wszystko zdecyduję się utrzymać ten nasz związek, czy wycofasz się stopniowo z twojej gry?

— Nie mogę… — Wezbrał w nim gniew. — Nie, do diabla! — ryknął.

— A wiec żegnaj, Colin — powiedziała i wyszła.

Jeszcze przez wiele minut patrzył na drzwi, które za sobą zamknęła.

W przeciwieństwie do wielkich statków badających Tytana i okolice Saturna pojazdy lądujące na powierzchni pozbawionych atmosfery księżyców były po prostu zmodyfikowanymi wahadłowcami, łączącymi Lunę z Kosmo­sem — niezawodnymi, ale o ograniczonych możliwościach. Kiedy kanciasty kształt ładownika zniknął za horyzontem, Garcilaso odezwał się do mikro­fonu:

— Straciliśmy statek z oczu, Mark. Trzeba powiedzieć, że widok zyskał na tym. — Jego słowa przekazał jeden z mikrosatelitów komunikacyjnych roz­sianych po orbicie.

— Lepiej więc zacznijcie znaczyć drogę — upomniał go Danzig.

— Pedant z ciebie, co? — Tym niemniej Garcilaso wyjął z kabury na biodrze rozpylacz i prysnął zeń na ziemię, tworząc krąg żywo fluorescencyjnej farby.

Będzie powtarzał tę operację w odstępach równych zasięgowi wzroku, dopóki grupa zwiadowcza nie dotrze do lodowca. Jeśli nie liczyć tych miejsc, w których regolit pokrywała gruba warstwa pyłu, ślady stóp były niewyraźne, a całkowicie ginęły tam, gdzie piechur stąpał po litej skale.

Piechur? Nie, skoczek. Cała trójka poruszała się naprzód w radosnych podskokach, ledwie czując ciężar skafandrów, systemów regulacji biologi­cznej, toreb z narzędziami i żywnością. Nagi grunt uciekał spod stóp, a coraz wyżej, coraz wyraźniej i wspanialej wyłaniał się przed nimi lód.

Nie było mowy o tym, by go opisać. Można by opowiadać o stokach w dole i palisadach w górze, o wysokości średnio może stu metrów, przetykanych jeszcze wyższymi iglicami. Można by mówić o wdzięcznie zaokrąglonych warstwach idących wzdłuż tych stoków; o koronkowych parapetach i żłobko­wanych turniach, i łukowatych wejściach do pieczar pełnych dziwów; o tajem­niczych błękitach w głębinach i zieleniach tam, gdzie światło przenikało przez przejrzystość, o kaskadach brylantowych iskier przecinających biel, gdzie światło i cień splatały się w mandale — i żaden z tych opisów nie byłby bliższy prawdy niż wcześniejsze, całkowicie błędne porównanie Scobiego do Wielkie­go Kanionu.