Ponad najwyższą półką wznosiła się skała zbyt stroma, by ją pokonać nawet przy tutejszej grawitacji — mury forteczne. Z orbity jednak załoga wykryła nie opodal wyrwę, tworzącą przełęcz bez wątpienia wyoraną przez mały meteoryt w wojnie pomiędzy bogami i czarnoksiężnikami, kiedy kamienie miotane z niebios tak straszliwe poczyniły szkody, że nikt nie waży l się na odbudowę. Była to niesamowita droga, wiodąca do góry pomiędzy szczytami migocącymi na tle rzucanego przez siebie niebieskiego mroku, gdzie niebo widoczne było tylko jako wąski pas, na którym gwiazdy, zdawało się, świeciły podwójnie jasno.
— Z pewnością przejścia strzegą strażnicy — mówi Kendrick.
— Tylko jeden — odpowiada mu w myślach duch Aharlana. — Ale jest nim smok. Jeśli zechcesz toczyć z nim bój, zamęt i ogień ściągną na ciebie wszystkich wojowników. Nie obawiaj się. Wślizgnę się do jego płomienistego mózgu i taki mu sen wysnuję, że cię nie dostrzeże.
— Król może odczuć działanie zaklęcia — mówi Ricia za jego pośrednictwem. — Skoro, Alvarlanie, i tak nie będzie cię z nami, gdy dosięgniesz ducha tej bestii, ja odszukam Króla i odwrócę jego uwagę.
Kendrick krzywi się wiedząc doskonale, jakimi sposobami chce tego dokonać. Opowiedziała mu już, jak tęskni za wolnością i swym rycerzem. Dala mu także do zrozumienia, że rozkosz zaznana z elfem większa jest niż to, co może dać człowiek. Czyżby chciała ostatni raz przed uwolnieniem…? W każdym razie Ricia i Kendrick ani razu nie przyrzekali sobie, ani nie dochowywali wierności. A już z pewnością nie czynił tego Colin Scobie. Ocknął się z uśmiechem i szedł dalej w milczeniu, które ogarnęło całą trójkę.
Dotarli na szczyt lodowej masy i spojrzeli dookoła. Scobie gwizdnął, Garcilaso jęknął „Jezus Maria”, Broberg zaś klasnęła w dłonie.
Pod nimi przepaść opadała ku krawędziom, które przybrały całkowicie nową, przeraźliwą formę, blask i cień, kończącą się na równinie. Oglądana z góry krzywizna lapetusa sprawiała, że palce u stóp zakrzywiały się wewnątrz butów, jakby chcąc się dobrze trzymać i nie dać się cisnąć w gwiazdy otaczające raczej, a nie świecące z góry na tę kulkę. Statek kosmiczny stał niczym samotny grobowiec, drobinka na tle ciemnego, podziobanego meteorytami kamienia.
Na wschodzie lód sięgał poza horyzont, znacznie tu bliższy.
— Tam mógłby być kraniec świata — rzekł Garcilaso, a Ricia odpowiada: — O, tak, do Miasta jest już stąd niedaleko.
Misy różnych kształtów, pagórki, skały, jedno niepodobne do drugiego w wyrytym erozją kształcie, przemieniały tę równą skądinąd płaszczyznę w nierealny labirynt. Nad horyzontem dominowały ażurowe arabeski grzbietu, który był ich celem. Wszystko, co stało w świetle, jaśniało delikatnym blaskiem. Słońce, choć tak promieniste, rzucało światło równe blaskowi może pięciu tysięcy pełni ziemskiego Księżyca. Od południa wielki półokrąg Saturna dodawał jeszcze pół światłości Luny. Ale blask dochodzący z tego kierunku barwił dziki krajobraz na kolor bursztynowy.
Scobie otrząsnął się.
— No to co, idziemy? — Jego prozaiczne pytanie wstrząsnęło pozostałą dwójką. Garcilaso zmarszczył czoło, Broberg zaś skrzywiła się. Odzyskała jednak równowagę.
— O, tak, śpiesz się — mówi Ricia. — Jestem znowu sama. Czy opuściłeś już smoka, Alvarlanie?
— Zaiste — powiada jej czarodziej. — Kendrick jest już bezpieczny za zburzonym pałacem. Powiedz nam, jak najlepiej do ciebie dotrzeć.
— Stoisz u dotkniętego zębem czasu Domu Królewskiego. Przed tobą leży Ulica Płatnerzy…
Brwi Scobiego ściągnęły się.
— Jest południe, kiedy elfy nie wychodzą z domu — przypomina Kendrick rozkazującym tonem. — Nie zamierzam natknąć się na żadnego z nich. Żadnych walk, żadnych komplikacji. Mamy cię uwolnić i uciec bez dalszych kłopotów.
Broberg i Garcilaso okazali rozczarowanie, ale zrozumieli, co Scobie ma na myśli. Zdarzyło się już, że jakiś zespół musiał przerwać grę, gdy jeden z graczy odmówił przyjęcia czegoś, co drugi wprowadził. Czasem przez wiele dni niektóre wątki opowieści pozostawały przerwane i nie podejmowano ich na nowo. Broberg westchnęła.
— Idź ulicą, która kończy się placem, z fontanną — objaśnia Ricia. — Przejdź przez plac i idź dalej bulwarem A-Z. Poznasz go po prowadzącej doń bramie w kształcie czaszki z rozwartymi szczękami. Jeśli zobaczysz gdzieś tęczowy błysk w powietrzu, stój bez ruchu, aż przeleci: będzie to bowiem zorza drapieżna…
W podskokach charakterystycznych dla małego ciążenia pokonali tę odległość mniej więcej w pół godziny. Pod koniec musieli okrążać wielkie hałdy lodu tak drobnoziarnistego, że usuwał się spod stóp i próbował ich pochłonąć. Cel ich otaczało kilka takich hałd, leżących w nieregularnych odstępach.
Tutaj podróżnicy zatrzymali się ponownie na jakiś czas, zdjęci podziwem graniczącym z przerażeniem.
Znajdujące się u ich stóp wgłębienie musiało sięgać aż do podłoża skalnego, na głębokość około stu metrów, a szerokość dwukrotnie większą. Na jego krawędzi unosiła się ściana, którą widzieli z nawisu: szeroki i wysoki na pięćdziesiąt metrów łuk, o grubości nie większej w żadnym miejscu niż pięć metrów, przerywany misternymi zawijasami, łagodnie połyskujący tam, gdzie nie był przezroczysty. Był to górny skraj warstwy, która zagłębiła się do wnętrza krateru. Inne występy i zagłębienia były jeszcze bardziej zjawiskowe… czyż to nie głowa jednorożca, a tamto — nie kolumnada kariatyd, a jeszcze dalej — altana z lodowych sopli? Otchłań wyglądała zaś jak jezioro zimnego, niebieskiego cienia.
— Przyszedłeś, Kendrick, ukochany! — woła Ricia i rzuca mu się w ramiona.
— Ciszej — ostrzega głos Aharlana Mądrego. — Nie zbudźcie naszych odwiecznych wrogów.
— Tak, musimy wracać — Scobie zamrugał oczami. — Na Judasza, co też nas opętało? Rozumiem: zabawa, ale poszliśmy o wiele dalej i szybciej, niż to było rozsądne, prawda?
— Zostańmy jeszcze chwilę — prosiła Broberg. — Tu jest tak cudownie… Sala Balowa Króla Elfów, którą dla niego zbudował Władca Tańca…
— Pamiętajcie: jeśli się zatrzymamy, znajdziemy się w matni i na zawsze pozostaniemy w niewoli. — Scobie nacisnął kciukiem główny wyłącznik radia. — Halo, Mark! Słyszysz mnie?
Ani Broberg, ani Garcilaso nie poszli w ślady Scobiego. Nie usłyszeli słów Danziga:
— O, tak! Siedziałem nad radiostacją gryząc paznokcie. Nic wam się nie stało?
— Wszystko w porządku. Jesteśmy przy wielkim otworze i wracamy, tylko zrobię parę zdjęć.
— Nie wymyślono jeszcze odpowiednich słów, które wyraziłyby, jalc bardzo mi ulżyło. A z naukowego punktu widzenia warto było ryzykować?
Scobie wydał cichy okrzyk. Wytrzeszczył przed siebie oczy.
— Colin? — zawołał Danzig. — Jesteś tam jeszcze?
— Tak. Tak.
— Pytałem, czy zrobiliście jakieś ważne obserwacje.
— Nie wiem — wymamrotał Scobie. — Nie pamiętam. Nic z tego, co widzieliśmy po rozpoczęciu wspinaczki, nie wydaje się rzeczywiste.
— Lepiej już wracajcie – poradził ponuro Danzig. — Daj sobie spokój ze zdjęciami.
— Słusznie. Naprzód marsz! — Scobie zwrócił się do swych towarzyszy.