Выбрать главу

W ciągu pierwszego roku szkolnego Meggie straciła pulchną sylwetkę małej dziewczynki i bardzo wychudła, choć niewiele urosła. Zaczęła obgryzać paznokcie aż do krwi i z polecenia siostry Agaty musiała obchodzić wszystkie ławki w szkole pokazując ręce, żeby dzieci zobaczyły, jak brzydko wyglądają. I robiła tak, choć połowa dzieci w wieku od pięciu do piętnastu lat obgryzały paznokcie równie zapamiętale.

Fee wyciągnęła butelkę z lekarstwem na przeczyszczenie i posmarowała końce palców Meggie okropnie gorzkim aloesem. Cała rodzina miała pilnować Meggie, żeby nie zmyła aloesu. W szkole dziewczynki spostrzegły wymowne brązowe plamy i Meggie poczuła się upokorzona i zgnębiona. Kiedy włożyła palce do ust, ich smak okazał się nieopisanie przykry, paskudny jak płyn do odkażania owiec. Zrozpaczona, napluła na chusteczkę i tarła palce tak długo, aż najgorsze zeszło razem z naskórkiem. Paddy wziął trzcinkę, instrument nie tak groźny jak rózga siostry Agaty, i sprawił jej lanie, aż skakała po kuchni. Uważał, że nie należy bić dzieci po rękach, twarzy ani pośladkach, tylko po nogach. Po nogach boli tak samo, mówił, a krzywdy się nie zrobi. Jednakże mimo gorzkiego aloesu, kpin rówieśników, siostry Agaty i trzcinki Paddy'ego Meggie nadal obgryzała paznokcie.

Radością jej życia była przyjaźń z Teresą Annunzio, tylko dzięki temu mogła jakoś wytrzymać w szkole. Podczas lekcji czekała z utęsknieniem na przerwę, żeby móc usiąść razem z Teresą pod drzewem figowym, objąć ją wpół, pozwolić jej się też objąć i rozmawiać, rozmawiać. Teresa snuła opowieści o nadzwyczajnej cudzoziemskiej rodzinie, o różnych lalkach i komplecie naczyń stołowych z niebieskim wzorem jak na prawdziwej porcelanie.

Kiedy Meggie zobaczyła komplet do podwieczorku, ogarnął ją zachwyt. Na komplet składało się sto osiem sztuk – miniaturowe filiżanki, spodki i talerzyki, czajniczek, cukiernica, dzbanuszek na mleko, dzbanuszek na śmietankę, a do tego nożyki, łyżeczki i widelczyki w sam raz dla lalek. Teresa miała mnóstwo zabawek; kochano ją gorąco i otwarcie i spełniano tyle życzeń, na ile pozwalały zasoby finansowe ojca. Obie dziewczynki odnosiły się do siebie z podziwem i zazdrością, choć Teresa nigdy nie pragnęła być tak wychowywana jak Meggie, w surowym kalwińskim duchu. Współczuła jej z tego powodu. Żeby nie wolno było podbiec do matki, uścisnąć jej i wycałować? Biedna Meggie!

Ze swej strony Meggie w żaden sposób nie potrafiła utożsamić rozpromienionej, korpulentnej i niedużej matki Teresy ze swoją – szczupłą, nigdy się nie uśmiechającą, dlatego nie przyszła jej do głowy myśclass="underline" „Chciałabym, żeby mama mnie przytulała i całowała”. Myślała natomiast: „Chciałabym, żeby mama Teresy przytuliła mnie i pocałowała”. Choć przyznać trzeba, że pocałunki i uściski zajmowały o wiele mniej miejsca w jej wyobraźni niż porcelanowy komplet dla lalek. Taki delikatny, cienki jak płatek, taki piękny! Ach, żeby mieć taki komplet i podawać Agnes herbatę w białej filiżance z ciemnoniebieskim wzorem, stojącej na takim samym wzorzystym spodku!

Podczas piątkowego Błogosławieństwa Przenajświętszego Sakramentu, które odbywało się w starym kościele ozdobionym groteskowymi maoryskimi rzeźbami i malowidłami na suficie, Meggie uklękła, żeby pomodlić się o niebieski komplet dla lalek. Ksiądz Hayes uniósł monstrancję z hostią, która wyzierała przez szklane okienko wśród wysadzanych drogocennymi kamieniami promieni, błogosławiąc schylone głowy wiernych. Wszystkich wiernych prócz Meggie, która nawet nie zobaczyła hostii, tak pochłonęło ją przypominanie sobie, ile talerzyków ma niebieski komplet Teresy. A kiedy stojący przy organach na galerii Maorys zaintonował wspaniałą pieśń, myśli Meggie rozpłynęły się w ultramarynowym błękicie nie mającym nic wspólnego ani z katolicyzmem ani z Polinezją.

Rok szkolny zbliżał się ku końcowi, grudzień i urodziny Meggie zapowiadały nadejście pełni lata i wtedy właśnie Meggie przekonała się na własnej skórze, jak wysoką cenę trzeba czasem zapłacić za spełnienie marzenia. Jak zwykle przed pójściem do szkoły siedziała na wysokim stołku, a Fee czesała ją, co nie było wcale proste. Matka uważała za prawdziwy uśmiech losu, że włosy Meggie, sięgające niemal kolan, kręcą się same. Dziewczynki z prostymi włosami musiały się nieźle namęczyć, kiedy – już jako podlotki – próbowały wyczarować bujną, falującą fryzurę z cienkich, opadających kosmyków. Meggie sypiała z lokami pozawijanymi ciasno na kawałki starego białego prześcieradła podartego na długie pasy a każdego ranka musiała wdrapywać się na stołek, żeby Fee odplątała jej włosy ze szmatek i wyszczotkowała.

Fee brała do lewej ręki jeden długi nierówny lok i posługując się starą szczotką firmy Mason Pearson zręcznie nawijała włosy na palec wskazujący, aż całe pasemko utworzyło lśniący gruby zwój. Potem ostrożnie wyciągała palec ze środka i potrząsała włosami, które rozciągały się w długi, wspaniale gęsty pukiel. Cały ten zabieg powtarzała kilkanaście razy, potem zbierała loki znad czoła i przewiązywała je na czubku głowy świeżo wyprasowaną wstążką z białej tafty: Meggie była gotowa do wyjścia. Inne dziewczynki przychodziły do szkoły uczesane w warkocze, zachowując loki na specjalne okazje, ale w tej kwestii Fee nieugięcie obstawała przy swoim; Meggie powinna cały czas nosić loki i nie jest ważne, że tak trudno co rano znaleźć kilka minut na ten cel. Fee nie zdawała sobie sprawy, że jej troskliwe starania są chybione, gdyż jej córka i tak miała zdecydowanie najpiękniejsze włosy w całej szkole. Przypominając o tym dzień w dzień swoimi lokami, Meggie budziła zazdrość i niechęć.

Czesanie sprawiało ból, ale Meggie tak się przyzwyczaiła, że już tego nie zauważała; nie pamiętała dnia, w którym by ją to ominęło. Silną ręką, w której trzymała szczotkę, Fee szarpała bezlitośnie splątane kępki włosów, aż łzy stawały Meggie w oczach i musiała oburącz przytrzymywać się stołka, żeby nie spaść. Był poniedziałek, ostatni tydzień nauki, a do jej urodzin pozostały już tylko dwa dni. Trzymając się kurczowo stołka, myślała o niebieskim komplecie dla lalek, wiedząc, że jest to marzenie, które się nie ziści. Jeden taki komplet znajdował się w sklepie w Wahine, ale zdawała sobie sprawę, że jego koszt znacznie przekracza skromne możliwości ojca.

Raptem Fee wydała dźwięk tak szczególny, że wyrwało to Meggie z zadumy, a siedzący przy stole ojciec i bracia poodwracali z zaciekawieniem głowy.

– Chryste Panie! – powiedziała Fee.

Paddy zerwał się na równe nogi, osłupiały; jeszcze nigdy nie słyszał, żeby Fee wzywała imienia bożego nadaremno. Trzymając w ręku jeden lok Meggie, Fee stała z uniesioną szczotką i malującym się na twarzy przerażeniem i obrzydzeniem. Paddy razem z chłopcami zgromadzili się wokół. Meggie chciała zobaczyć, co się dzieje, i została ukarana policzkiem zadanym najeżoną stroną szczotki, aż oczy stanęły jej w łzach.

– Spójrz! – szepnęła Fee, przytrzymując pukiel w słońcu, żeby Paddy mógł lepiej widzieć.

W promieniach słońca włosy błyszczały tak, że w pierwszej chwili Paddy nic nie zobaczył. Potem zorientował się, że wierzchem dłoni Fee „coś” maszeruje. Wziął do ręki drugi pukiel i wśród refleksów dostrzegł mnóstwo stworzeń ruchliwych i pracowitych. Do pojedynczych pasemek włosów poprzyklejane były na całej długości kupki białych jajeczek, a małe stworzenia energicznie produkowały następne białe zlepki. We włosach Meggie wrzała praca jak w ulu.