Anglicy stali w wodzie po pas, bali się wejść głębiej, za co zresztą Dane nie winił ich wcale. Wyczuł stopami piach i odetchnął z ulgą. Wyczerpany, ostatkiem sił pchnął kobiety na bezpieczne wody. Oprzytomniały i znów zaczęły krzyczeć i rzucać się gwałtownie. Dane ciężko dyszał, ale zdołał się uśmiechnąć. Łapiąc powietrze i odpoczywając na wodzie, nie zauważył, kiedy prąd zniósł go w morze, nie sięgał już stopami dna. Miały szczęście. Gdyby nie było go w pobliżu, z pewnością by utonęły. Angole nie zdołaliby ich wyratować. I w tej chwili uświadomił sobie, że one weszły do wody, by znaleźć się blisko niego. Dopóki się nie pojawił, nie miały wcale takiego zamiaru. To była jego wina, że znalazły się w niebezpieczeństwie.
I gdy tak unosił się na wodzie, poczuł nagle w piersi straszliwy ból, jakby przeszyła go włócznia: długie i palące uderzenie nie do wytrzymania. Krzyknął, wyrzucił ręce ponad głowę, zesztywniał, poczuł gwałtowny skurcz mięśni. Ból się powiększył. Ściągnął ramiona, zaciśnięte pięści wcisnął pod pachy i podkurczył kolana. Moje serce! Mam atak serca, umieram! Moje serce! Nie chcę umierać! Nie teraz, jeszcze nie rozpocząłem mojej pracy, jeszcze się nie sprawdziłem! Dobry Boże, pomóż! Nie chcę umierać, nie chcę umierać!
Skurcz ustąpił, pozwolił rozluźnić mięśnie. Dane odwrócił się na plecy i dał się unosić wodzie, rozrzuciwszy szeroko ramiona. Przez mokre rzęsy patrzył na wielką kopułę nieba nad sobą. To jest Twoja włócznia, o którą w swojej pysze błagałem Cię zaledwie godzinę temu. Prosiłem, żebyś pozwolił mi cierpieć, żebym musiał cierpieć. A kiedy nadeszło cierpienie, bronię się, niezdolny do prawdziwej miłości. Umiłowany Panie, to Twój ból! Muszę go zaakceptować. Nie wolno mi walczyć, nie wolno przeciwstawiać się Twojej woli. Twoja dłoń jest potężna. To jest ból, jaki czułeś podczas ukrzyżowania. Mój Boże, Mój Boże, należę do Ciebie! Bądź wola Twoja, Jak dziecko powierzam się Tobie. Jesteś zbyt dobry dla mnie. Cóżem zrobił, by zasłużyć na tyle dobroci od Ciebie i ludzi, którzy mnie kochają? Czemu dałeś mi aż tyle, skoro nie jestem godzien? Prosiłem, by moje cierpienie nie było długie, wiem, że wkrótce minie i stanę przed Twoim obliczem. W tym jeszcze życiu dziękuję Ci. Boli! Umiłowany Panie, jesteś zbyt dobry. Miłuję Pana mego!
Przeszedł go silny dreszcz, poruszył wargami wymawiając Jego imię, spróbował się uśmiechnąć. Dwaj Anglicy porzucili płaczące kobiety i stanęli wypatrując go w morzu. Lecz spokojne szafirowe morze było puste, drobne fale uderzały łagodnie o brzeg. Dane zniknął.
Ktoś pomyślał o bazie lotnictwa Stanów Zjednoczonych, która znajdowała się w pobliżu, i wezwał pomoc. Nie minęło trzydzieści minut od zniknięcia Dane'a, gdy wystartował helikopter. Maszyna zataczała coraz szersze koła, oddalając się od plaży. Nie spodziewano się jednak odnaleźć ciała. Topielcy szli na dno i dopiero po wielu dniach woda wyrzucała ich na powierzchnię. Minęła godzina. Piętnaście mil od brzegu załoga helikoptera zobaczyła Dane'a: unosił się na spokojnych wodach, z rozpostartymi ramionami i twarzą zwróconą ku niebu. Myśleli przez chwilę, że żyje, lecz gdy zbliżyli się, nie mieli już żadnych wątpliwości. Nie żył. Podali przez radio informację. Wypłynęła motorówka, która po trzech godzinach wróciła z ciałem.
Wieść szybko się rozeszła. Kreteńczycy zdążyli go już poznać i witali zawsze z radością, zamieniając nieśmiałych słów. Teraz zebrali się nad morzem, kobiety w czarnych sukniach jak wrony, mężczyźni w tradycyjnych bufiastych spodniach i białych koszulach rozpiętych pod szyją. Stali grupkami, czekając w milczeniu.
Kiedy motorówka przybiła do brzegu, wyskoczył z niej potężny sierżant, wziął na ręce ciało owinięte w koc i położył na piasku. Koc rozchylił się. Wśród czekających rozległ się szmer. Otoczyli ciało, do ogorzałych ust przyciskali krucyfiks, kobiety cichutko zawodziły.
Była piąta po południu, zachodzące za górą słońce oświetlało niewielką grupkę ludzi na plaży i wysmukłe, nieruchome ciało na piasku. Rzęsy zamkniętych oczu były sklejone kryształkami soli, na siniejących wargach błąkał się ledwo dostrzegalny uśmiech.
W Atenach zaczęły się rozruchy. Pułkownikowi amerykańskiego lotnictwa udało się jednak na specjalnej częstotliwości radiowej porozumieć z przełożonymi. Miał w ręku niebieski australijski paszport Dane'a, który właściwie nic o nim nie mówił. W rubryce „zawód” wpisane było student, a w rubryce „najbliżsi krewni” podane były personalia Justyny i jej londyński adres. Swego czasu Dane wpisał w paszporcie jej nazwisko, ponieważ Londyn jest znacznie bliżej Rzymu niż Drogheda. Nie otwarto jego czarnej kwadratowej walizeczki insygniami kapłańskimi, która wraz z innymi bagażami czekała w gospodzie na decyzję rodziny.
Telefon zadzwonił o dziewiątej rano i Justyna, zaspana, zaklęła w duchu, obiecując sobie, że wyłączy to cholerne urządzenie. Co ją obchodzi, że reszta świata uważa za stosowne rozpoczynać dzień o dziewiątej rano?
Lecz aparat dzwonił, dzwonił, dzwonił. Może to Rain? – pomyślała i trochę nieprzytomna poszła do salonu.
– Halo!
– Czy to panna Justyna O'Neill?
– Tak, przy aparacie.
– Mówię z ośrodka australijskiego w Aldwych. Słyszy mnie pani? – Głos z angielskim akcentem podał jakieś nazwisko, którego nie dosłyszała, ponieważ dopiero teraz dotarło do niej, że to nie Rain dzwoni.
– Rozumiem. – Ziewając stanęła na jednej nodze.
– Czy pan Dane O'Neill jest pani bratem?
Justyna szeroko otworzyła oczy.
– Tak.
– Czy przebywa obecnie w Grecji?
Stanęła na równych nogach.
– Tak, jest w Grecji. – Nie przyszło jej do głowy powiedzieć rozmówcy, że nie pan, lecz ksiądz O'Neill.
– Panno O'Neill, mam przykry obowiązek przekazać pani złą wiadomość.
– Złą wiadomość? Jak to złą wiadomość? Co się stało? O co chodzi?
– Z przykrością muszę panią zawiadomić, że pan Dane O'Neill utopił się wczoraj na Krecie, o ile wiem, w szczególnych okolicznościach, bohatersko ratując tonących w morzu. Jednakże, pani rozumie, w Grecji właśnie dokonuje się przewrót i nasze informacje mogą być niedokładne.
Aparat telefoniczny stał na stoliku przy ścianie, Justyna oparła się o nią i bardzo wolno osunęła na podłogę. Nie śmiała się, nie płakała, z jej gardła wydobywały się tylko nieokreślone dźwięki. Dane utonął. Dane nie żyje. Na Krecie. Dane utopił się. Nie żyje, nie żyje.
– Panno O'Neill? Słyszy mnie pani? – wołał niecierpliwie czyjś głos.
Nie żyje, utonął!
– Panno O'Neill, proszę odpowiedzieć.
– Tak, tak, tak! Na Boga, jestem, słyszę!
– Rozumiem, że jest pani najbliższą krewną, a zatem musi pani zdecydować, co zrobić z ciałem. Panno O'Neill, słyszy mnie pani?
– Tak, tak!
– Co mamy zrobić z ciałem?
Ciało! Powiedzieli: ciało. Dane, mój Dane. Jest ciałem. – najbliższą krewną? – zadała to pytanie słabym, przerywanym głosem. – Nie jestem najbliższą krewną Dane'a. Chyba jest nią moja matka.
Nastąpiła pauza.
– To komplikuje sprawę. Jeśli pani nie jest najbliższą krewną, to tracimy cenny czas. – W głosie, dotąd uprzejmie współczującym, pojawiła się nutka zniecierpliwienia. – Pani, zdaje się, nie rozumie, że w Grecji dokonuje się przewrót. Wypadek zdarzył się na Krecie i trudno nawiązać kontakt. Naprawdę! Komunikacja z Atenami jest w zasadzie przerwana. Muszę natychmiast przekazać wolę najbliższej rodziny. Gdzie jest pani matka? Mogę z nią mówić?