Meggie znów zesztywniałą.
– Drogheda nie jest takim złym wyborem – powiedziała chłodno. – Mówi pan tak, jakby przyjazd do Droghedy oznaczał koniec życia, ale tak wcale nie jest. Mogłaby dalej występować. Nawet gdyby wyszła za mąż za Boya Kinga, tak jak tego pragniemy od lat, jego dziad i ja, ich dzieci byłyby równie zadbane podczas jej nieobecności, jak w przypadku małżeństwa z panem. Tu ma dom! Zna i rozumie nasze życie. Gdyby je wybrała, z pewnością wiedziałaby, co to oznacza. Czy może pan to samo powiedzieć o życiu, które pan jej ofiaruje?
– Nie – odpowiedział flegmatycznie. – Ale Justyna nie umie żyć bez niespodzianek. W Droghedzie czeka ją stagnacja.
– Chce pan powiedzieć, że byłaby tu nieszczęśliwa?
– Nie, niezupełnie. Nie mam wątpliwości, że gdyby tu wróciła i wyszła za Boya Kinga… A kim jest ten Boy King, jeśli wolno spytać?
– To spadkobierca z sąsiedniej farmy, z Bugeli. Stary przyjaciel z lat szkolnych, który chciałby być kimś więcej niż przyjacielem. Dla jego dziada ważne są względy dynastyczne. Ja też to popieram, bo wydaje mi się, że Justyna właśnie tego potrzebuje.
– Rozumiem. A więc gdyby tu wróciła i wyszła za Boya Kinga, nauczyłaby się być szczęśliwa? Szczęście jest jednak stanem relatywnym. Nie sądzę, by zaznała tu tyle satysfakcji, ile zaznałaby ze mną. Pani O'Neill, Justyna kocha mnie, a nie Boya Kinga.
– Ma dziwny sposób okazywania tego – zaśmiała się Meggie pociągając za sznur dzwonka, aby poprosić o herbatę. – Ponadto, panie Hartheim, jak już powiedziałam, pan przecenia mój wpływ na Justynę. Justyna nigdy nie słuchała tego, co mówiłam, a więc tym bardziej niczego nie zrobi.
– Pani jest naiwna – odpowiedział. – Jeśli tylko pani zechce, to zrobi. Nie mogę wymagać więcej, proszę tylko, by pani zastanowiła się nad moją propozycją. Nie musi się pani śpieszyć, nie ma takiej potrzeby. Jestem cierpliwym człowiekiem.
Meggie uśmiechnęła się.
– To rzadkość – powiedziała.
Nie wrócił już do tej sprawy. Podczas swego tygodniowego pobytu zachowywał się jak każdy inny gość, chociaż Meggie nie mogła oprzeć się wrażeniu, iż stara się pokazać od jak najlepszej strony. Jej braciom podobał się ogromnie. Jak tylko dowiedzieli się o jego przyjeździe, wrócili z pastwisk i pozostali w domu aż do jego wyjazdu.
Fee także polubiła go. Wzrok jej popsuł się do tego stopnia, że nie mogła już prowadzić ksiąg, ale daleka byłą od starczego uwiądu. Pani Smith umarła spokojnie we śnie poprzedniej zimy, a Minnie i Cat, choć już stare, nadal trzymały się doskonale. Fee nie przyjęła nowej gospodyni, oddała prowadzenie ksiąg Meggie, a sama przejęła obowiązki dawniej wypełniane przez panią Smith. Fee pierwsza zdała sobie sprawę, że Rainer stanowi ogniwo w poznaniu tej części życia Dane'a, o której nie mięli żadnego pojęcia. On z radością odpowiadał na pytania, kiedy zauważył, że wszyscy chętnie rozmawiali o Danie i z wielką przyjemnością słuchali nowych o nim opowieści.
– Meggie – pozornie uprzedzająco grzeczna – nie potrafiła poradzić sobie z tym, co Rainer jej powiedział, nie umiała przestać myśleć o Justynie i jej życiu. Już dawno straciła nadzieję, że Justyna kiedykolwiek powróci do domu, a on tylko to potwierdził, choć jednocześnie przyznał, że gdyby wróciła, zapewne byłaby szczęśliwa. Miała jeszcze jeden powód, by być mu wdzięczna: rozwiał jej obawy, że Justyna w jakiś sposób dowiedziała się o więzi łączącej Dane'a z Ralphem.
Jeśli chodzi o małżeństwo z Rainerem, Meggie nie bardzo wiedziała, co mogłaby zrobić, by popchnąć Justynę w kierunku, w którym najwidoczniej nie chciała iść. A może nie chciała wiedzieć? Polubiła go ogromnie, lecz jego szczęście nie mogło przecież przeważyć nad dobrem córki, dobrem mieszkańców Droghedy i samej Droghedy. Musiała zdecydować, czy przyszłe szczęście Justyny zależało od Raina. Mimo jego przekonania, że Justyna go kocha, Meggie nie mogła sobie przypomnieć żadnej wypowiedzi, z której wynikałoby, iż jest on tym dla Justyny, kim Ralph był dla niej.
– Przypuszczam, że prędzej czy później zobaczy się pan z Justyną – powiedziała Meggie do Raina, gdy odwoziła go na lotnisko. – Wolałabym, by pan nie mówił jej o wizycie w Droghedzie.
– Jeśli pani sobie tego życzy – odpowiedział. – Chciałbym jednak, by pani spokojnie i bez pośpiechu przemyślała to, o czym mówiłem. – W chwili gdy prosił ją o to, miał wrażenie, że ona wyciągnęła z tej wizyty znacznie więcej aniżeli on.
Nadszedł kwiecień w dwa i pół roku po śmierci Dane'a. Justyna czuła nieodpartą chęć zobaczenia czegoś, co nie byłoby szeregiem domów i tłumem ponurych twarzy. W łagodny, słoneczny, wiosenny dzień centrum Londynu stało się nagle nie do zniesienia. Wsiadła więc do tramwaju i pojechała do ogrodów w Kew, zadowolona, że jest wtorek i nikogo tam nie będzie. Na szczęście nie występowała tego wieczoru, mogła więc chodzić alejkami do woli, nie martwiąc się, że się zmęczy.
Park ten znała doskonale. Dla każdego mieszkańca Droghedy Londyn ze wszystkimi jego schludnymi klombami kwiatów był uroczym miejscem, ale ogrody w Kew były klasą same dla siebie. Dawniej bywała tu często od kwietnia do słońca października, każdy miesiąc bowiem mógł się pochwalić innymi kwiatami.
Połowa kwietnia była jej ulubionym okresem, wtedy bowiem kwitły drzewa, azalie, narcyzy. Znalazła miejsce, które na swój maleńki, intymny sposób mogło konkurować z najpiękniejszymi widokami świata, i usiadła na wilgotnej ziemi, podziwiając je jako jednoosobowa publiczność. Jak daleko wzrok sięgał, rozciągało się pole narcyzów, a mniej więcej w połowie odległości, pośród żółtych dzwonków, stał wieli kwitnący migdał, którego ciężkie od białego kwiecia gałęzie opadały ku ziemi wielkimi łukami. Obraz był tak piękny i tak skończony jak japoński pejzaż. Jaki spokój! Ostatnio niełatwo było jej odczuwać taki spokój.
W tym momencie, gdy z odchyloną głową usiłowała zapamiętać doskonałe piękno migdałowego drzewa, zauważyła Rainera ostrożnie stąpającego między kępami narcyzów.
– Przeziębisz sobie nerki – powiedział zdejmując czarny skórzany płaszcz i rozściełając go na ziemi podszewką do góry, żeby mogli na nim usiąść.
– Jak mnie tutaj znalazłeś? – spytała sadowiąc się na kawałku czarnej satyny.
– Pani Kelly powiedziała mi, gdzie pojechałaś. Chodziłem tak długo, aż cię znalazłem.
– No i myślisz, że powitam cię z otwartymi ramionami?
– A nie powitasz?
– Odpowiadasz pytaniem na pytanie. Wcale się nie cieszę. Myślałam, że pozbyłam się ciebie raz na zawsze.