Schodząc z pokładu „Wahine” Paddy niósł Fee na rękach, za nimi szedł Frank z niemowlęciem, Meggie z walizką i chłopcy, każdy z jakimś bagażem, chwiejąc się i potykając. Przybyli do Pyrmont, – nazwa ta nic im nie mówiła – w mglisty zimowy poranek pod koniec sierpnia 1921 roku. Przed blaszanym barakiem na przystani ciągnął się sznur czekających aut. Meggie wytrzeszczyła oczy ze zdumienia, bo nigdy nie widziała tylu samochodów naraz. Jakimś cudem Paddy załadował wszystkich do jednej taksówki, której kierowca sam zaproponował, że zawiezie ich do Pałacu Ludowego.
– To coś w sam raz dla ciebie, bracie – powiedział do Paddy'ego. – Hotel dla robotników prowadzony przez Armię Zbawienia.
Gdzie spojrzeć, we wszystkich kierunkach pędziły ulicami samochody; koni jak na lekarstwo. Dzieci z zachwytem oglądały przez okna taksówki wysokie murowane domy, kręte uliczki, tłumy ludzi gęstniejące i rzednące zdumiewająco szybko w jakimś dziwnym, wielkomiejskim rytuale. Wellington, które napełniało ich podziwem, w porównaniu z Sydney okazało się małym, prowincjonalnym miasteczkiem.
Podczas gdy Fee odpoczywała w jednym z niezliczonych pokoi pękającego w szwach schroniska, które Armia Zbawienia ochrzciła dumnie Pałacem Ludowym, Paddy poszedł na dworzec główny dowiedzieć się, kiedy odchodzi pociąg do Gillanbone. Całkiem ozdrowiali chłopcy domagali się głośno, żeby zabrał ich ze sobą, gdyż usłyszeli, że nie jest to daleko, a po drodze cały czas są sklepy, również jeden, w którym sprzedają karmelki ślazowe. Zazdroszcząc im młodości Paddy uległ prośbom, bo sam nie był pewien, ile ma siły w nogach po trzech dniach choroby morskiej. Frank i Meggie zostali z Fee i z Halem, choć też bardzo chcieli iść, ale przeważyła troska o samopoczucie matki. Przyznać trzeba, że z chwilą opuszczenia statku szybko dochodziła do siebie. Wypiła miseczkę zupy i zjadła grzankę przyniesioną przez anioła w czepku, jedną z opiekunek robotników.
– Jeżeli nie pojedziemy dziś wieczorem Fee, następny bezpośredni pociąg będzie dopiero za tydzień – oznajmił Paddy po powrocie. – Myślisz, że dałabyś radę jechać dzisiaj?
Fee usiadła na łóżku, drżąc na całym ciele.
– Dam radę – powiedziała.
– Uważam, że powinniśmy zaczekać – wtrącił hardo Frank. – Według mnie mama jeszcze nie wydobrzała na tyle, żeby jechać pociągiem.
– Nie rozumiesz jednego, Frank. Jeżeli przepuścimy dzisiejszy pociąg, będziemy musieli czekać cały tydzień, a ja po prostu nie mam tyle pieniędzy, żeby opłacić tygodniowy pobyt w Sydney. To wielki kraj, a z miejscowością, do której jedziemy, nie ma codziennie połączenia. Moglibyśmy dojechać do Dubbo którymś z trzech jutrzejszych pociągów, ale potem musielibyśmy czekać na miejscowe połączenie. Powiedziano mi, że taka podróż byłaby o wiele dłuższa i bardziej męcząca niż dzisiejszym ekspresem.
– Dam radę, Paddy – powtórzyła Fee. – Mam przy sobie Franka i Meggie. Nic mi nie będzie. – Mówiąc to, błagała wzrokiem syna o milczenie.
– W takim razie wyślę telegram do Mary, żeby spodziewała się nas jutro wieczorem.
Dworzec główny był największym budynkiem, w jakim rodzina Clearych kiedykolwiek się znalazła. Przypominał olbrzymi szklany cylinder, którym jednocześnie odbijał echem i wchłaniał hałas kilkutysięcznej ciżby czekającej przy wysłużonych, obwiązanych paskami walizach i wpatrzonej zachłannie w ogromną tablicę informacyjną, na której pracownicy kolei, wyposażeni w długie tyczki, ręcznie zmieniali napisy. W zapadającym zmierzchu Cleary'owie stopili się z tłumem i nie odrywali oczu od harmonijkowej bramy przed peronem piątym; na jej zasuniętych skrzydłach wisiał duży, odręcznie namalowany napis: Pociąg pocztowy do Gillanbone. Na peronach pierwszym i drugim tłoczyli się między barierkami pasażerowie, gorączkowy ruch zwiastował zbliżający się odjazd nocnych ekspresów do Brisbane i Melbourne. Wkrótce nadeszła ich kolej, harmonijkowe skrzydła złożyły się i przez otwartą bramę na peron piąty ruszyła skwapliwie gromada ludzi.
Paddy znalazł pusty przedział drugiej klasy, posadził starszych chłopców przy oknach, zaś Fee, Meggie i Hala przy rozsuwanych drzwiach prowadzących na długi korytarz łączący przedziały. Co chwila pojawiały się pełne nadziei twarze wypatrujące wolnego miejsca, by na widok tylu dzieci zniknąć z przerażeniem. Posiadanie dużej rodziny miewa czasem dobre strony.
Zimny wieczór usprawiedliwiał wyciągnięcie dużych pledów w szkocką kratę, przymocowanych paskami do wszystkich walizek, wprawdzie wagon nie był ogrzewany, ale od podłogi promieniowały ciepłem metalowe skrzynki wypełnione gorącym popiołem. Zresztą, nikt nie spodziewał się ogrzewania, bo zarówno w Australii jak i Nowej Zelandii nigdy go nie stosowano.
– Czy to daleko, tato? – spytała Meggie, kiedy pociąg ruszył postukując i kołysząc się łagodnie na niezliczonych zwrotnicach.
– O wiele dalej, niż to wyglądało w atlasie, Meggie. Sześćset dziesięć mil. Dojedziemy na miejsce jutro późnym popołudniem.
Chłopcy aż westchnęli ze zdumienia, ale ich uwagę odwróciła bajeczna panorama świateł za oknami; przylgnęli do nich wszyscy i patrzyli, a domów wcale nie ubywało jeszcze przez kilka minut. Pociąg przyśpieszył, rozsiane coraz rzadziej światła wreszcie pogasły, ustępując miejsca rojom iskier pędzonych nieprzerwanie przez wyjący wiatr. Kiedy Paddy wyprowadził chłopców z przedziału, żeby Fee mogła nakarmić Hala, Meggie popatrzyła tęsknie za nimi. Ostatnimi czasy czuła, że nie przynależy już do chłopców: niemowlę wywróciło jej życie do góry nogami i przykuło do domu tak mocno jak matkę. Nie, nie miała o to żalu, powtarzała sobie lojalnie. Kochany malec był promykiem rozjaśniającym jej życie, a sprawiało jej też przyjemność, że mama traktuje ją jak dorosłą. Nie miała pojęcia, co sprawia, że mama ma dzieci, ale rezultat ją zachwycał. Oddała Hala Fee; niedługo potem pociąg zatrzymał się z hukiem i piskiem i całymi godzinami, jak się zdawało, stał łapiąc oddech. Marzyła o tym, żeby otworzyć okno i wyjrzeć, ale w przedziale robiło się coraz zimniej mimo skrzynek z gorącym popiołem na podłodze.
Paddy wszedł niosąc filiżankę herbaty dla Fee, która odłożyła Hala, najedzonego i zaspanego, na ławkę.
– Co to za miejscowość? – spytała.
– Valley Heights. Doczepiają nam drugą lokomotywę, bo będziemy jechać do Lithgow pod górę, tak powiedziała dziewczyna w bufecie.
– Ile mamy czasu, żeby to wypić?
– Kwadrans. Frank bierze dla ciebie kanapki, a ja dopilnuję, żeby chłopcy coś zjedli. Następna stacja z bufetem nazywa się Blayney, ale będziemy tam o wiele później, w nocy.
Meggie ogarnęło nagłe, szalone podniecenie, napiła się gorącej, dobrze osłodzonej herbaty z filiżanki matki i pochłonęła kanapkę, którą przyniósł dla niej Frank. Potem Frank ułożył ją za Halem na długim siedzeniu i opatulił starannie pledem; to samo zrobił z Fee, wyciągniętą na ławce po drugiej stronie. Stuart i Hughie mieli posłanie na podłodze między siedzeniami; Boba, Franka i Jacka Paddy zabrał kilka przedziałów dalej, żeby pogadać z postrzygaczami owiec, i tam mieli spędzić noc. Pociągiem podróżowało się o wiele przyjemniej niż statkiem. Stukotaniu kół towarzyszyło rytmiczne posapywanie dwóch lokomotyw, wiatr świstał w drutach telegraficznych, a kiedy stalowe koła poślizgnęły się czasem na pochyłych szynach, gorączkowo szukający zaczepienia pociąg prychał wściekle; Meggie zasnęła.