– Tutaj będziemy mieszkać? – pisnęła Meggie.
– Niezupełnie – odparł szybko ksiądz. – Dom, w którym zamieszkacie, znajduje się milę stąd, nad strumieniem.
Mary Carson czekała na nich w wielkim salonie i nie wstała z fotela na powitanie brata, zmuszając go, żeby do niej podszedł.
– No, Paddy – powiedziała dość uprzejmie, omijając go wzrokiem i wpatrując się w księdza Ralpha trzymającego w ramionach Meggie, która zarzuciła mu rączki na szyję i tuliła się do niego. Mary Carson podniosła się ciężko, nie witając się z Fee ani z dziećmi.
– Wysłuchajmy od razu mszy – zarządziła. – Ksiądz de Bricassart na pewno śpieszy się i zechce jechać w dalszą drogę.
– Ależ nie, droga Mary. – Roześmiał się, aż błysnęły mu niebieskie oczy. – Odprawię mszę, zjemy wszyscy przy twoim stole porządne, gorące śniadanie, a potem, jak obiecałem, pokażę Meggie, gdzie będzie mieszkać.
– Meggie – powtórzyła Mary Carson.
– Tak, to jest właśnie Meggie. Trochę jakbyśmy zaczynali przedstawiać się od końca, prawda? Pozwolisz, Mary, że zacznę od początku. To jest Fiona – zaczął Paddy.
Mary Carson skinęła lekko głową, a kiedy prezentował jej po kolei chłopców, prawie go nie słuchała, pochłonięta widokiem Meggie i księdza.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Dom zarządcy wznosił się na palach około dziesięciu jardów nad wąskim parowem, porosłym po obu stronach wysokimi, rozczapierzonymi eukaliptusami i licznymi płaczącymi wierzbami. Po wspaniałościach rezydencji było tu raczej skromnie, ale praktycznie, wyposażenie przypominało im trochę dom pozostawiony w Nowej Zelandii. W pokojach stały solidne wiktoriańskie meble pokryte grubą warstwą czerwonego pyłu.
– Macie szczęście, że jest tu łazienka – powiedział ksiądz Ralph wprowadzając ich na werandę po schodach z desek, ta wspinaczka kosztowała trochę wysiłku, bo podpierające dom pale miały pięć jardów wysokości. – Na wypadek, gdyby strumień wezbrał – wyjaśnił ksiądz Ralph. – Mieszkacie tuż nad nim, a słyszałem, że poziom wody potrafi się podnieść o dwadzieścia jardów w ciągu nocy.
Rzeczywiście mieli łazienkę: na końcu werandy z tyłu domu we wnęce stała stara blaszana wanna i grzejnik do wody na drewno. Ale za ubikację służyła, jak z obrzydzeniem przekonały się kobiety, zwykła dziura w ziemi dwieście jardów od domu, w dodatku śmierdząca. Po Nowej Zelandii to urządzenie wydało się im prymitywne.
– Ten ktoś, kto tu mieszkał, niezbyt dbał o czystość – powiedziała Fee przeciągając palcem po zakurzonym kredensie.
Ksiądz Ralph roześmiał się.
– Nie wygra pani z pyłem, wciska się wszędzie – rzekł. – Tu na prowincji są trzy rzeczy, których nie uda się pani nigdy pokonać: upał, kurz i muchy. Może pani nie wiem co robić, nie da się przed nimi uciec.
Fee popatrzyła na niego.
– Ksiądz jest dla nas bardzo dobry.
– Czemu miałbym być inny? Jesteście jedynymi krewnymi Mary Carson, z którą jestem bardzo zaprzyjaźniony.
Fee, na której to oświadczenie nie zrobiło większego wrażenia, wzruszyła ramionami.
– Nie przywykłam do utrzymywania przyjaznych stosunków z księdzem. W Nowej Zelandii księża nie okazują takiej serdeczności.
– Pani nie jest katoliczką, prawda?
– Nie, to Paddy jest katolikiem. Oczywiście wszystkie dzieci, co do jednego, zostały wychowane w wierze katolickiej, jeżeli ma ksiądz wątpliwości.
– W ogóle się nad tym nie zastanawiałem. A czy panią to boli?
– Jest mi to najzupełniej obojętne.
– Nie przeszła pani na katolicyzm?
– Nie jestem hipokrytką, proszę księdza. Dawno temu straciłam wiarę i nie życzyłam sobie, żeby mnie nawracano na inne, równie nic nie znaczące wyznanie.
– Rozumiem – odparł patrząc na Meggie, która stała na werandzie od frontu i patrzyła na drogę prowadzącą do dworu w Droghedzie. – Pani córka jest taka ładna. Wie pani, mam słabość do tycjanowskich włosów. Na widok takich włosów malarz rzuciłby się do pędzla. Nigdy jeszcze nie spotkałem się z takim odcieniem. Czy to jedyna pani córka?
– Tak. W rodzinie Paddy'ego i mojej rodzą się chłopcy, dziewczynki są rzadkością.
– Biedactwo – rzekł ni to do siebie, ni do Fee.
Kiedy przyjechały skrzynie z Sydney i dom nabrał swojskości dzięki książkom, porcelanie, bibelotom i wypełniającym bawialnię meblom. Fee, życie toczyło się normalnym trybem. Paddy i starsi od Stu chłopcy spędzali niemal całe dnie w towarzystwie dwóch parobków, których Mary Carson zatrudniała nadal, żeby nauczyli nowych gospodarzy wszystkiego, czym hodowla owiec na północnym zachodzie Nowej Południowej Walii różniły się od hodowli nowozelandzkiej. Tymczasem Fee, Meggie i Stu odkrywali różnice między prowadzeniem domu w Nowej Zelandii a tu, w Droghedzie. Rozumiało się samo przez się, że nie będą nigdy zakłócali spokoju samej Mary Carson, ale jej gospodyni i pokojówki równie chętnie pomagały nowo przybyłym kobietom jak parobcy mężczyznom. Drogheda, jak się wszyscy o tym przekonali, stanowiła odrębny świat, tak odcięty od cywilizacji, że po niedługim czasie nawet Gillanbone stało się niczym więcej jak tylko nazwą wywołującą mgliste wspomnienia. W obrębie wielkiego obejścia znajdowały się stajnia, kuźnia, garaże, niezliczone szopy, w których przechowywano wszystko: od karmy do maszyn, budy i wybiegi dla psów, istny labirynt zagród dla owiec i bydła, gigantyczna szopa do strzyżenia owiec z oszałamiającą liczbą dwudziestu sześciu stanowisk, a za nią dalsze zagrody. Były tam również kurniki, chlewy, obory i mleczarnia, chaty dla dwudziestu sześciu postrzygaczy, szałasy dla wyrobników, dwa mniejsze domy dla pastuchów, barak dla fryców, rzeźnia i składy drewna.
Wszystko to mieściło się mniej więcej pośrodku pola o średnicy trzech mil, zwanego domowym, czyli obejścia. Tylko w jednym miejscu, w pobliżu domu zarządcy, skupisko zabudowań niemal stykało się z rozpościerającymi się dalej lasami. Wokół szop, zagród i wybiegów rosło sporo drzew, które dawały upragniony i niezbędny cień: głownie wielkie sumaki, wytrzymałe, gęste i sennie piękne. Dalej, w bujnych trawach obejścia, pasły się ospale konie i dojne krowy.
Na dnie głębokiego parowu koło domu zarządcy płynął leniwie mulisty strumyk. Nikt nie uwierzył w opowieść księdza Ralpha, że jego poziom może w ciągu nocy podnieść się o dwadzieścia jardów, nie wydawało się to możliwe. Wodę do łazienki i kuchni pompowało się ręcznie ze strumyka i kobiety przez dłuższy czas przyzwyczajały się do jej zielonkawobrunatnego zabarwienia przy myciu, zmywaniu i praniu. Wody pitnej dostarczało szereg potężnych zbiorników z blachy falistej łapiących deszczówkę z dachu, umieszczonych na drewnianych wieżyczkach przypominających wieże wiertnicze. Trzeba było jednak korzystać z niej bardzo oszczędnie, a w żadnym razie nie używać jej do mycia. Nikt nie mógł bowiem przewidzieć, kiedy znów spadnie deszcz i napełni zbiorniki.
Owce i bydło piły wodę artezyjską, ale nie czerpaną z łatwo dostępnego poziomu wód gruntowych, tylko prawdziwą wodą artezyjską, pochodzącą z głębokości ponad tysiąca jardów. Tryskała ona z umieszczonej w odwiercie rury w temperaturze wrzenia a potem rowami porośniętymi po brzegach jadowicie zieloną trawą, płynęła na wszystkie pola posiadłości. Woda w całym tym systemie odpływowym była tak zasiarczona i nasycona minerałami, że nie nadawała się dla ludzi.
Z początku oszołomiły ich odległości: Drogheda zajmowała powierzchnię dwustu pięćdziesięciu tysięcy akrów. Najdłuższy odcinek graniczny ciągnął się osiemdziesiąt mil. Czterdzieści mil i dwadzieścia siedem bram dzieliło dwór od Gillanbone, jedynej osady położonej bliżej niż sto sześć mil. Krótką granicę wschodnią tworzyła rzeka Barwon, jak miejscowi nazywali północny odcinek rzeki Darling, będącej tysiącmilowym mulistym dopływem rzeki Murray, która wlewa swoje wody do oceanu tysiąc pięćset mil dalej, w Australii Południowej. Strumień Gillan, płynący parowem koło domu zarządcy, wpadał do Barwon dwie mile za obejściem.